Dziesiąta rocznica śmierci Marka Kotańskiego

 

 

Dziesiąta rocznica śmierci Marka Kotańskiego, współczesnego Prometeusza, który niósł ogień siły.

 

Marek Kotański  - zginął w wypadku samochodowym 19 sierpnia 2002 r.; miał wtedy 60 lat.  Współczesny Prometeusz walczący o życie słabych psychicznie i wykluczonych  poza nawias społeczeństwa Marek Kotański dał siebie innym,  pozostawiając po sobie  DOBRO i SŁOWO. Psycholog, terapeuta, organizator wielu przedsięwzięć, których celem było zwalczanie zjawisk patologii społecznej. "Wizjoner i idealista budzący ludzkie sumienia, podający rękę tym, od których odwrócili się inni, tym, którym już nikt nie chciał pomóc". Autor  książki „TY ZARAZIŁEŚ ICH NARKOMANIĄ”(1982) orazbohater książek wydanych po Jego śmierci przez INSTYTUT WYDAWNICZY KREATOR pod redakcją  dra Pawła Karpowicza: „KOTAŃSKI –CZŁOWIEK I JEGO DZIEŁO” (2004), „SPRZEDAŁEM SIĘ LUDZIOM”(2002). W książce poświęconej pamięci Marka Kotańskiego znajdują się informacje, które pomagają lepiej zrozumieć problem narkomanii i bezdomności, a być może uchronią od uzależnienia w trudnej walce z nałogiem.  W książce „Ty zaraziłeś ich narkomanią” Marek Kotański napisał:

„Operacja zdjęcia maski, której dokonuje się na pierwszym spotkaniu terapeutycznym z nowo przyjętym, jest częstokroć najboleśniejszym z zabiegów terapeutycznych w całym okresie pobytu w domu "Monaru". Przypomina to zabieg wyrwania bolącego zęba, który trzeba najpierw rozchwiać i podważyć, zanim się go wyjmie. Trzeba dokonać cięć umożliwiających nowicjuszowi, który zdecydował się na walkę z samym sobą (czytaj: z narkomanem), spojrzenie w głębię zła narosłego w toku działań narkomańskich. Musi on sobie uświadomić i pozwolić, aby uświadomili mu to inni, ile - stracił przez nałóg, dokąd zaszedł i jaki jest jego stosunek do ludzi i samego siebie.

Dokonać tego wglądu można tylko w atmosferze pełnego zrozumienia ze strony otaczających go w tym trudnym dla niego momencie ludzi, a także uświadomienia mu, że oni też byli kiedyś tacy sami jak on. Tylko ci młodzi ludzie, przebywający w domu Monaru, mają prawo zadawania pytań okrutnych, tylko oni, którzy przeszli niedawno swoją gehennę oczyszczenia, mogą niszczyć - często w bezwzględny, ale i bezbłędny sposób - rakową tkankę nałogu. Nie dokona tego nigdy terapeuta sam. Grupa terapeutyczna jest tu nieodzownym narzędziem. Kierując się własnymi, bogatymi doświadczeniami z przeszłości i intuicją, jest ona w stanie rozszyfrować postawę lawirującego i próbującego usprawiedliwiać się człowieka, który za wszelką cenę chce dobrze wypaść".

"Monar jest wymyślonym przeze mnie słowem, którym postanowiłem nazwać eksperymentalny Dom Życia dla Narkomanów w Głoskowie. Nie myślałem wtedy, że ten dom i życie w nim, będące swoistym wyzwaniem rzuconym dotychczasowym poglądom na problem narkomanii w Polsce, dadzą początek społecznej organizacji, którą utworzyłem z ludźmi, równie jak ja, ogarniętymi chęcią pomocy narkotyzującej się młodzieży" - pisał Kotański

W ramach terapii narkomani  otrzymują różne zadaniai. Najczęściej jest to jednak opieka nad osobami niepełnosprawnymi, ludźmi umierającymi i ciężko chorymi. Dzięki temu osoby uzależnione od narkotyków odbudowują swoje człowieczeństwo i uczą się dawać siebie innym. Znacznie wzrasta ich samoocena i czują się potrzebni.”

Książka autorstwa Marka Kotańskiego i te, w których jest bohaterem,  wciąż żyją, napełniają czytelnika wiarą, nadzieją i miłością. Kotański jak Prometeusz, który nie bojąc się Zeusa, niósł potrzebującym ogień siły. Nie walczył z władzą, która problem narkomanii, alkoholizmu i bezdomności ukrywała „pod dywanem”. Psycholog wiedział jak skutecznie władzę „obłaskawić”. Dostawał wszystko, co zaplanował. Miał niepowtarzalną charyzmę. Dla wszystkich był autorytetem.

Zorganizował Młodzieżowy Ruch na rzecz Przeciwdziałania Narkomanii "Monar" utworzył szereg ośrodków "Markot". Był  współzałożycielem  Stowarzyszenia Solidarni wobec AIDS-PLUS.  Inicjował happeningi społeczne i koncerty promujące wśród młodzieży życie wolne od uzależnień, inicjował ogólnopolskie akcje społeczne m.in.: "Łańcuch czystych serc" (Wszelkiemu złu – NIE), "Maraton Nadziei", "Kupą mości panowie". Do najbardziej dynamicznych należało „Serc Pospolite Ruszenie” - akcja pomocy ofiarom powodzi w 1997 roku. Psycholog,  terapeuta, działacz społeczny.

W jednej z książek Jego podopieczna napisała:

"Przyjacielu mój

Daj mi trochę siebie,

siłę, odwagę, zaufanie do ludzi

Ciężko odzyskać stracone lata

kiedy jedynym pragnieniem

była pompka, kompot,

czasem śmierć.

Chcę żyć inaczej.

Dałeś mi już wiele,

lecz jeszcze za mało

Za mało, by mieć radość życia

podziwiać piękno

pozbyć się wątpliwości

Godzić się z najbardziej gorzką prawdą

z rozczarowaniem, bólem

Daj mi więcej

Przyjacielu mój

daj mi trochę siebie,

bym mogła i ja dać innym."

Dać siebie innym, to naczelne zadanie Marka Kotańskiego. Bez reszty był oddany ludziom biednym, pokrzywdzonym przez los,  wykluczonym poza nawias społeczeństwa. Tworząc  ośrodki  (jakże często wbrew mieszkańcom z sąsiedztwa) zapewniał podopiecznym godziwe warunki  bytu po to,  aby jak najwięcej z nich do tego społeczeństwa powróciło.

"Człowiek i jego dzieło"

Marek Kotański był postacią nieprzeciętną - człowiekiem dużej odwagi, wyobraźni i serca. Dawał nadzieję i siłę spełnienia. Dzięki jego zaangażowaniu, poświęceniu i konsekwencji we wprowadzaniu nowych form leczenia narkomanii dał wielu uzależnionym nadzieję na godne życie. Zbudował program leczenia oparty na społeczności terapeutycznej, który pozwalał pacjentom odnaleźć się w nowej, wolnej od narkotyków rzeczywistości.

"Uklęknąć na krzywiźnie dłoni

Która rozpali nasze Jutro

Posłusznie poddać się pieszczocie

kształtowania

Dogonić szczęście za rogatką

Zasypać piaskiem inne dłonie"

(Ryszard)

Twórca sieci ośrodków odwykowych dla narkomanów, w których zastosował  oryginalne metody terapeutyczne opierające się na pełnej abstynencji pacjentów  i  ich pracy nad sobą, nie krępował się sięgać do doświadczenia innych.

Po lekturze książki  „Mój Shambala” Kazimierza Jankowskiego o amerykańskiej „Synanonie, założonej przez Charlesa Dedericha pierwszej w świecie organizacji, stawiającej sobie za cel leczenie narkomanów metodą społeczności terapeutycznej, opracowanej w latach 50-tych ub. wieku  przez lekarza psychiatrę  E.Rosena,  Kotański zaczął działać bardziej metodycznie i zdecydowanie.    W  niektórych swoich przemyśleniach poszedł śmielej. Zmienił jakość i temperaturę spotkań wspólnoty od ciszy do najwyższych emocji.  Zorientował się, że musi mieć własny szpital, w którym może rozwinąć skrzydła. Obecne wtedy struktury były dla Niego za ciasne.

Dzięki książkowej inspiracji  i adoptowaniu niektórych  synanonowskich rozwiązań zrodził się Monar i polski system rehabilitacji narkomanów.


"Książka "Sprzedałem się ludziom" jest żywym słowem Marka. Stanowi odzwierciedlenie jego duszy, jest tchnieniem i rytmem jego serca. Do książki tej nie pasują naukowe komentarze, głębokie dywagacje i specjalistyczne opisy. Jej tytuł: Sprzedałem się ludziom oddaje głęboki sens i przesłanie życia Marka. Jego duch, emanujący ze stronic książki, żyje i zasila nas wiarą, miłością, nadzieją. Książka składa się z tekstów pisanych przez Marka w latach 80-tych i na początku lat 90-tych. Każdemu, kto będzie czytał tę szczególną książkę życzę jeszcze szerszego otwarcia serca na miłość, na bliźniego, na każdą osobę, na Siłę Wyższą, na Boga jakkolwiek go pojmujemy." (fragment przedmowy dr. Pawła Karpowicza: www.dobreksiążki.pl)

"Sprzedałem się ludziom" … zawsze ryzykowałem w swoim życiu i jeżeli ludzie odwrócą się ode mnie - trudno. Widocznie tak było przesądzone” - mawiał Marek Kotański.

Skromnie ubrany, charakteryzował go harcap swobodnie zwisający z tylu głowy. Był to Jego znak rozpoznawczy. Często mówił, iż miał go od zawsze i pewnie będzie z nim aż do końca jego życia. Nie mylił się.

W ośrodkach Monaru pomagało i pomaga nadal wiele znanych osób zajmujących się wspieraniem potrzebujących m.in.: Janina Ochojska, siostra Małgorzata Chmielowska, ks. Arkadiusz Nowak.

A oto co mówi o Marku Kotańskim były Jego współpracownik, Przemysław Przybecki:

"Jestem fachowcem do wynajęcia"

Przemysław Przybecki, najbliższy współpracownik Marka Kotańskiego przez dwanaście lat był dyrektorem Centrum Pomocy Bliźniemu na warszawskiej Białołęce i koordynatorem placówek Markot dla ludzi bezdomnych w całej Polsce. Po śmierci Marka Kotańskiego, założył ogólnopolskie Stowarzyszeniu Pomocy Bliźniemu MAR-KOT z siedzibą w Ożarowie Mazowieckim, został jego prezesem. Fragmenty rozmowy (przeprowadzonej z nim przez Adę Jadwigę Matysiak i Danutę Bartosz):

Jak obecnie funkcjonuje Stowarzyszenie Pomocy Bliźniemu MAR-KOT?

W stowarzyszeniu mamy 14 placówek dla 931 podopiecznych. Na przykład w Poznaniu, przy ul. Ostatniej 11 mamy Pogotowie Interwencyjne, w którym dwa razy w tygodniu wydajemy za darmo żywność, odzież i inne artykuły. Ponadto, przy ul. Pogodnej 55 w Poznaniu w przejętym od miasta rumowisku, po odbudowie utworzono noclegownię, w której obecnie przebywa 43 osób, w tym matki z dziećmi oraz osoby chore i starsze. Dom wyremontowali sami, ogrodzili działkę, zagospodarowali teren. Bez jednej złotówki z dotacji państwowej.

W jednym z pokoi przebywa matka z trójką dzieci wymagającymi stałej opieki lekarskiej, czeka na przydział mieszkania z puli miasta, w innym pokoju matka z córką, jeszcze w innym sześciu mężczyzn. Wszędzie czysto, schludnie, rodzinnie. Wspólna kuchnia z darowanych produktów. Dyżury, kto sprząta dzisiaj, kto gotuje. Wspólnota z konieczności. Wzajemny szacunek i wsparcie. Wszyscy jadą na tym samym wózku bezradności społecznej.

Organizacja jest samowystarczalna, funkcjonuje w oparciu o niezwykle niski budżet wpłat ze środków pomocy społecznej (w tym roku dotacja tylko dla 10 osób).

Co spowodowało, że po śmierci Marka Kotańskiego, w dalszym ciągu, już samotnie, Stowarzyszenie tworzy nowe struktury wyłuskując poza stadem zagubione owce ?

Wypadłem z tego stada, bo nie "pasowałem" do nowych układów. Po raz drugi znalazłem się na bruku. Tym razem wiedziałem co mam robić. Miałem już pozytywne doświadczenie.

W Markocie organizowaliśmy największe w historii polskiej dobroczynności wielkie Serc Pospolite Ruszenie z myślą o ofiarach powodzi tysiąclecia. Stamtąd odjeżdżały konwoje drogowe liczące po kilkanaście tirów, wiozące dary dla powodzian na południe kraju. Tam urządziliśmy sztab akcji Monar Markot – Powodzianom.  Na jeden telefon, minister Barbara Labuda z Kancelarii Prezydenta RP, wyposażyła nas w osiem zestawów telefonii komórkowej Centertela, a minister Marek Dukaczewski sam wydzwaniał z pytaniami o potrzebne wsparcie. Nawet w środku nocy.

Czesław Niemen przywiózł koce, sztuki nówki nieśmigane i cały bagażnik odżywek.

W Warszawie na Marywilskiej powstał jeden z pierwszych w Europie Szpital Ludzi Bezdomnych. Kto tam trafia i jak funkcjonuje?

Trafiają tam ci, dla których zabrakło miejsca w normalnym obiegu życia, choroby i umierania. Powstało Hospicjum Onkologiczne. Marek powiadał, że skoro nie do końca mogli żyć godnie i godziwie, to niech chociaż godnie umierają. Swoją drogą było to ciekawe pole obserwacji socjologicznej, zwłaszcza dla opiekunów, którzy posługiwali swym terminalnie chorym podopiecznym. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że tyle dobra i miłości tkwi w napotkanym opodal dworca menelu, to kazałbym mu spadać na szczaw, lub jeszcze dalej. A piszę tu o konkretnej osobie, którą poznałem właśnie w okolicach Dworca Centralnego na kilka lat przed uruchomieniem Szpitala Ludzi Bezdomnych, a później Hospicjum Onkologicznego. To jest ten szczególny wymiar współuczestniczenia w cierpieniu i umieraniu. To jest ta tężnia uczuć. Teraz jednak brakuje mi tego.

Brakuje mi szpitalika, do którego będą trafiali ci, których nie będziemy pytać ani o dowód osobisty, ani tym bardziej, o ubezpieczenie. Ze smutkiem przyjąłem do wiadomości to, że w naszym, pierwszym w tej części Europy Szpitalu dla Bezdomnych, aktualnie nie ma miejsca dla ludzi bez dowodu osobistego.

Czuje się pan spadkobiercą tego co robił Marek Kotański?

Z wyrachowaniem, z chłodną kalkulacją wszystkiego, co niesie dobrodziejstwo inwentarza, postanowiłem zmierzyć się z wyzwaniem statusu strażnika pieczęci. Tak oto wszedłem w Markowe buty. Buty, których podeszwy zdeptały świat i okolice, na których jest jeszcze pył szydłowieckiego kruszywa z warszawskiej Marywilskiej 44. Buty, których wielkości trudno doszukiwać się w jakiejkolwiek numeracji. Byli tacy, którzy nie potrafili zasnąć, nim nie obmyślili strategii unurzania mnie w błocie. I tylko po to, żebym sobie poszedł ze swoimi marzeniami, do których dorastałem przez lata wiernej służby przy Marku. Dopięli swego. Dobry Bóg sprawił, że nic z onego błocka się nie przykleiło, nie zostawiło śladów na odzieniu. Bo na duszy, to i owszem.

Wstaję codziennie wczesnym rankiem i baruję się ze skrzeczącą rzeczywistością, w której brak miejsca na uduchowioną retorykę i poetyckie metafory. Wstaję rano i szacuję dzień wczorajszego. Przy śniadaniu jestem już gotowy do rozpoczęcia bilansu nowego dnia. Do zapisów w księdze kolejnego, darowanego przez Boga dnia życia. Po stronach winien i ma.

Komórki nie wyłączam, bo licho nie śpi. Bo zdarzyć się może, że komuś przytrafiło się przesilenie emocjonalne, które według jego uznania do rana poczekać nie może. I jeśli nawet tym razem był to jedynie telefon od człowieka, któremu wódka dodała odwagi a ujęła rozumu, wiem że warto było. Nie wyłączam komórki, bo nadejść może SMS od człowieka, który jest na ostatnich nogach, a adres którejś z moich placówek jest ostatnim, który mu został. Telefon leży czuwając, a przy drzwiach stoją buty.

Markowe buty?

Tak. Gotowe do marszu na azymut, który wyznaczają współrzędne wzajemnie potrzebnych.

Pomagających, oczekujących pomocy i pomagających w pomaganiu. Idę przed siebie, a z tyłu głowy czuwa szczególna myśl, żeby nie przegapić miejsca, gdzie Marek spotykał Chrystusa. I proszę mi wierzyć, że parę razy myślałem, że odnalazłem.

Dopiero następne zdarzenie z pogranicza cudu domniemanego utwierdzało mnie w przeświadczeniu, że muszę iść dalej. Ten cud, to fakt, że w kranach jest woda, mimo że trzeci termin opłaty należności upłynął przed tygodniem. Ten cud, to fakt, że auto, które pamięta lot Apollo 11 jako wydarzenie ze swej młodości, raz jeszcze odpaliło. I ciągle nie potrafię wyzbyć się podejrzenia, że tym razem ostatni chyba już raz. Ten cud, to znalezienie miejsca w szpitalu dla babci, której zostaliśmy tylko my, bo córka ma swoje życie. I wnuczka też.

Za kogo pan się uważa?

Jestem fachowcem do wynajęcia. Wynajmuję się ludziom. Bo Marek oddawał się ludzioma ja się ciągle jeszcze wynajmuję, bo ciągle uczę się statusu bezgranicznego oddania. Bez względu na koszty i na wielkość dawanej cząstki siebie, której może zabraknąć dla najbliższych. Zdaję sobie sprawę z tego zagrożenia i chłodno je skalkulowałem po stronie winien w mej księdze życia. Póki jeszcze czas, póki sił wystarcza, będę szedł śladami Marka, bo polubiłem stan radości z sukcesu, jakim jest pomoc udzielona w porę.

Kiedy przyjdzie mi stanąć przed Panem, by zdać relację z bliźniego miłowania, niechaj nie daruje mi choćby jednej chwili zwątpienia, choćby jednego westchnienia niecierpliwości, którymi zgrzeszyłem i pewnie jeszcze zgrzeszę.

Jeśli jest ku temu okazja, to chcę dać sygnał, że jest ktoś, kto patrzy na ręce tych, którzy powinni, chcą lub mogą być tam, gdzie dzieje się zło, gdzie dzieje się grzech zaniechania. A gdy odnajdę te wszystkie miejsca, wzuję Markowe buty i pójdę tam choćby na piechotę. A jeśli będzie okazja ku temu, obwieszczę urbi et orbi, że udało się komuś pomóc. Rezerwuję sobie prawo do błądzenia, bo nie błądzi ten, kto nic nie robi. Wiem, że zdarza mi się skrzywdzić kogoś pochopnym osądem, brakiem stosownego uznania, czy niestosowną do powagi chwili uwagą.

Jest mi po drodze z tymi, którzy uznali, że misja pomocy bliźniemu, to szczególny rodzaj posługi, w której nie ma miejsca na kalkulacje opłacalności, w której każda buchalteryjność w odniesieniu do człowieka, jest niewybaczalnym błędem. Jest mi po drodze nawet z tymi, którzy stają w szranki swoistych konkursów piękności na skuteczność w pomaganiu. Bowiem każda rywalizacja na tym polu, zdrowa, czy niezdrowa, bez względu na motywacje, niesie za sobą dobro, którego saldo musi być siłą rzeczy dodatnie. Będę uczył się życiowej mądrości od innych. Od tych, którzy zdążyli przede mną otworzyć drzwi, które ja dopiero miałem zamiar wyważać. Nie wstydzę się pytać. Nie wstydzę się zadzwonić do kogoś, kto zna rozwiązanie, bądź wskaże drogę, na końcu której odnajdę je sam.

W dziesiątą rocznicę śmierci

Markowi Kotańskiemu

CZEŚĆ JEGO PAMIĘCI!

Oprac. Danuta Bartosz

Marek Kotański (fot. AKPA - www.muzyka.onet.pl)

Lucimia (ośrodek) - dzieci i babcia Janina (www.wystawa2011.wsf.waw.pl)

Stowarzyszenie Pomocy Bliźniemu "Mar - Kot" - Dom dla Samotnych Matek

26-704 Lucimia, gmina: Przyłęk, powiat: zwoleński

Lucimia -(mieszkaniec ośrodka) Adam  z synem (WSF-Projekt Mar-Kot)