Kampa Kamila
Kampa Kamila
KAMILA KAMPA
Z tomiku „ Krokiem szeptu”
Mów do mnie szeptem
jestem winna
win niezawinionych
mam nadzieję
wbrew nadziejom
nie pytam
czy jestem szalona
pytanie to jest
czystym szaleństwem
nie zrobiłam nic
co godne epitafium
na nagrobku
mów do mnie szeptem
nie krzycz
Jestem tylko kobietą
puste oczodoły engramy
milkną trzaskiem łamanych obietnic
w spokoju zawiązując biały kaftan
odrzuconego balastu przeszłości
jestem tylko kobietą.
Skarga
jesiennym wiatrem
rozsypane marzenia
wspomnienia związane
czerwoną wstążeczką
cisza
wypełniona skargą
łzy
łzy spływające
kroplami czerwieni
wyciszone myśli
splamione zwątpieniem
cicho płynąca muzyka
i ja
skulona
w swej tęsknocie
Z tomiku „ Frustracje”
Życiorys
urodzona
bez instrukcji obsługi
kolejny błąd
kolejna nauka
brak doskonałości
nadzieja
że nigdy jej nie będzie
Dobranoc Moje Miasto
ktoś zaklął ktoś się roześmiał
echo zatańczyło między ławkami
płosząc gołębie dyskutujące zawzięcie
nad porzuconą kromką chleba
zmierzch przysiadł za kominem
zerkając czy już noc nadchodzi
a ona cichutko na palcach
przemyka między ulicznymi latarniami
kołysząc miasto do snu
cichą melodią wiatru na dobranoc
i tylko stary wyliniały kocur
drepcze dumnie pustym deptakiem
a niebo budzi się gwiazdami
Świat ciszy
słowa
poczęte i nienarodzone
grzęznące w gardle
oczy
czujne i skupione
wychwytujące każdy ruch
cisza
zamknięta obrazem
w niemych kolorach
oddechem przy ustach
błąkający się
uśmiech zrozumienia
Ociemniali piętro wyżej
nie wyłupiono mi oczu
na własne życzenie
przykryłam czarną przepaską
nie widzę
śmietniska ludzkich wad
szczurów przekarmionych
z błyskiem inteligencji w ślepiach
czuję smród
rozkładu szczątków nadziei
w odorze zakłamanych obietnic
Donos
żyjąc w swoim świecie
boję się że zwariuję
nie dowiem się o tym
chyba że ludzie
usłużnie w zębach doniosą
Z tomiku” Zapachem słów”
Dziesiąta minut piętnaście
poranny czas
przymknął oczy
aż cisza przysiadła
na krawężniku
los zblokował
wszystkie wyjścia
tylko tyle
a może aż tyle
a tam dalej
stemplujące źrenice
chciwie utrwalają - by wieczorem
zapomnieć
liście leniwie spadają
a krople deszczu
zmyją te parę sekund za późno
tylko wiatr zakładając kaptury
rozgania obojętność
Myśli w czarnych pończochach
nie mów że chcesz
wymieniać oddechy
dotykiem ubierać je
w podwiązki
nie mów że rozumiesz
embrionalne westchnienia
zagubione w przestrzeni
i nieskatalogowane
nie mów już tyle
siódma litera
odnajduje punkt z alfabetu
szepcząc szóste przykazanie
Nie jest
w rozpasanych słowach
potłuczone myśli
zbieram w wersy
wytarte słowa
nie wytrwały
zdechły przed czasem
ot tak w chusteczce
zbawienny nie - dotyk
chociaż nieraz
umyka poczucie
wtedy wymykanie
spaja to co wypowiedziane
Deszcz nie lubi czekania
tam za szybą
miękkie dotyki
oddzielone tylko płomieniem
niezatrzymane słowa
swobodnie pieszczą
blat i kanty stołu
pod - za daleko
nad - chwilowa iluzja
istotne istnienie
by za parę chwil
pozostać nieistotnym
a jesień
niecierpliwie przytupuje w kałużach
Czaszka czasu
oczy ukryte
pod smutnymi uśmiechami
w szalikach zaciśniętych na szyjach
biegną ulicami miast
potykając się o kolejne słowa
wyplute ze skamieniałych warg
są czujne i skupione
nie grozi im zaćma
pole widzenia wyostrzyła
pusta kieszeń
a nawet gdyby - jest jeszcze laser
poderżnie ostatnie gardło nadziei
Z tomiku „ Miedzy westchnieniami”
Żeby poczuć życie
Nie każde dziecko ma szczęśliwe dzieciństwo. Niektóre swoje dzieciństwo spędzają w szpitalach...
tak mało słów a tak wiele zawierają
bieli szpitalnych łóżek - ciągle innych
dotyku obcych rąk myśli diagnoz
czujne termometry wenflony
w smugach białych fartuchów
nie opuszczają - trwają
chwile przyjemności w nieobecności cierpienia
wola mocy czy uporu
w rożnych stopniach wyrazistości
a pod osłoną nocy - czyste dziecięce sny
nieprzytulone - marzą
A zieleń tego roku taka czarna
szczelnie zamknięte drzwi
nie przepuszczą goryczy
dziurką do klucza
nie prześlizgnie się łza
żółte ściany wchłaniają ból
tylko lustro zamglonym wzrokiem
liczy każdy kręg
każde wystające żebro
a za oknem szaleje wiosna
pachnąca i obojętna
nie zagląda do okna
łzawa jesień to nie jej pora roku
samotność zwisa za dużym rozmiarem
z ramion bioder
a pod nią
już nie ma nic
Ulotność
klepsydra szeptu
przesypuje kolejne słowa
odwrócona
nie odmierzy wstecz
zawsze początek
a potem tylko
łowione sny
Dla mamy
lubię przycupnąć
w twoim fotelu mamo
w pokoju gdzie cienie
wesoło dotykają ciszy
wrzosowo - fioletowe kolory
mrużą koronkowe oczka
bezpiecznie i spokojnie
to miejsce gdzie miłość
ma swoją wartość
gdzie oddanie dotyka
ciepłem dłoni
tu tajemnice mówią szeptem
a pogięte myśli oddychają z ulgą
Oswojenie
nie rozjaśniła się noc
nie wzeszło nasze jutro
obojętność przeleciała ze skowytem
przez puste ramiona
kolejne zaćmienie marzeń
w poznawaniu prawdy na skróty
bezsenne noce
zabłąkana łza
a serce z pokorą
przejęło funkcje życiowe