Prokopiak Piotr
Prokopiak Piotr
Wiersze z tomiku:
Homo hereticus
rozpoznaję
świetlność
przepala mnie
odpryski logosu
wcieram w codzienność
jestem
niosącym po wąskiej kładce
ból ziemi
przenikam
ściany świątyń
gdzie opasły idol konwenansu
usiłuje strącać objawienia
ja wewnątrzkościelny
na ulicach getta
słucham mowy kamieni
zapieram się siebie
o wpół do wątpliwości
gdy rozwierają opuszczenie
z widokiem na stos
12.04.2009 r.
W poznaniu
publicznie
czytają całe Pismo Święte
od święta jakby
chcieli nadrobić zaległości
z indeksu ksiąg zakazanych
starsza parafianka pyta
ale kto to jest
ten Jahwe Zastępów
jaki Jahwe
to nasz Pan Bóg
podpowiada
lepiej doinformowany
Biblię rozumieją
duchowni i teolodzy
Duch Święty od wieków
to byt bezrobotny
(obiegowo)
Semantyczne pole soboru w Konstancji
rok 1415 był kulinarnie przełomowy
zagotowani w uzurpatorskim tyglu
każdy z trzech kłusowników
nie trawił dwóch pozostałych
ostatecznie uwarzono konsensus z zamiarem
przyprawy wyznaniowego buzdyganu
innemu basiorowi w owczym ornacie
po czym szóstego lipca
pobożnie upieczono zwabioną
żelaznym glejtem gęś
prorokującą Ludwikowi z Palatynatu
o wyższości łabędzia
który choć chropawy w przekładzie
będzie trudniejszy do schwytania
szczególnie gdy
wzniesie się nad siedem wzgórz
prochem pozostałym po problemie
zasilono Ren nieopatrznie
wzruszając mistyczny ichtius
do ostatniej łuski
opadłej z oczu
* * *
z gaworzących uniesień
schodzę drgającą nitką
długo
obiecywała szczyt
wysypuję okruchy
które miały
być
kamieniami milowymi
cicho
milczą
- ca
- łość
kształtu
stygnie jak popiół
po erupcji
w moim wieku
Chrystusy umierają
zasiedlają ciepłe nisze
pogodzeni z głazami
u wejść
nie zachęcając
do ich usunięcia
* * *
dopiero tu
na jasnej górze ikonolasu
czuję się człowiekiem
z wiatru i łyka
zielne tchnieniem miechy
pęcznieją profetycznie ptaki
drążą dziuple w konarze
poznania z ziemistych porów
krety wywlekają mgłę
na jutrznię jesieni dorastam
do inkarnacji
w ewangeliczny szum
zapuszczam korzenie
w tradycję starodrzewia
mam serce podzielone
na słoje
mam gałązki wyciągnięte
ku odlatującym
listek po listku
mielą mnie żarna bukowe
ponad bojaźnią
i drżeniem wierszelest
* * *
czytasz księgi a prawda leży
tuż pod liściem
rurami spustowymi chlupocze
czas do podziemnych stągwi wraca
o zmierzchu z nabrzmiałą winą
następnych pokoleń rzeźbionych
deszczem o oznaczonej porze
budzi nieproszonego gościa
wstaję potykam się o
ciemność napiera na
drzwi z wybałuszonym okiem
przez które odwróconą źrenicą
soczewki zagląda windykator
do sedna
Ty nie bądź królem (Saulem)
schodzisz do jaskini
Endor pod sklepieniem
potylicy poranny bóg
nie powozi roztoczy
szczerbate szeptuchy
o ziemniaczanym oddechu
wywołują z nieposłuszeństwa
widma za przesmykiem
czarnych kotów błogosławieństwa
wzgardzone nabierają wagi pochylając
sumienie jak życicę dojrzałą do
sądu pod postacią profeta duch
wieszczy strąca złe
sny w jawę
* * *
mróz wysamotnił park
ścierpnięte drzewa
rozgrzewają wnętrza
zaspanymi wiewiórkami
drogi skamieniałych śladów
przypominają mi Pompeje
drżę eschatologicznie
z daleka stary pies
wygląda jak marudera
okradający zwłoki
po skończonej bitwie
podchodzi taksując mnie
zaćmą doświadczenia
on wie
za każdym jest jakaś ruina
znać prawdę jest
nieprawdą zachłyśnięty
Kierkegaardem cedzę przez zęby
tak od niechcenia aby
coś powiedzieć
Manna
talarki śniegu
przysiadają na ciszy
z myślami w liściach
instynktownie szukam gęstwiny
gdzie ciasne sploty wiatru
rozczesują modlitwy
na długie minuty
treść wytchnęło za horyzont
pozostawiając wykrzykniki
kołysane echem sosny
w ich łykowatych cielskach
jak niewidomy
pożądam namacalnego konkretu
sensu opłukanego z dylematów
wierzchołki wskazują
niebieskość królestwa
skąd spaść może
choć jedna litera
Z tomiku: Narodzeni z wiatru
Sąd
obejmuję brzozę
spadając
w krąg przerażenia
i wyczuwam
trzepoczącą
w każdym listku
trwogę
nie wiem
moją
czy
jej
czekamy wykorzenienia
ucieczki
od nieomylnej siekiery
Bożego drwala
* * *
spójrz
każde drzewo
może być tobą
lub mną
jesteśmy tacy leśni
one takie ludzkie
wdzięczą się w słońcu
wyciągają gałęzie do nieba
kołyszą do snu
ptasie noworodki
a kiedy nadchodzi wichura
wyrywają liście
z rozpaczy
Przychodzień
przybyłem z kraju
którego nazwy nie pamiętam
trzydzieści lat
stoi mi w gardle
obcy chleb
rozbiłem namiot
nie z własnej woli
nie z własnej woli
chodzę Koszalińską ulicą
grunt coraz bardziej
parzy mi stopy
i muszę skakać
śmiech innych wzbudzając
może niedługo
ostatni raz pokicam
za róg życia
Szczecinek dn. 13.12.2003r.
* * *
rozgarniam las
jak włosy kobiety
tu tętnią serca wiewiórek
i dzikie namiętności odyńców
wdycham zieleń
szemrzącą myślami owadów
uwiecznianych w testamencie ciszy
rylcami korniczych skrybów
pielęgnuję źdźbło
mojego słowa
tutaj
gdzie niebo
skrapla jego sens
złamany gaszę iskrę
żywą wodą jezior
Wspomnienie
Natalii Prokopiak
-dziękując za to że jest
na łąkach
gaworzą nową pieśń pszczelą
dzieci tamtych kwiatów
nad jeziorami
ślinią brzegów śliniaki
dzieci tamtych fal
w lasach
bawią się grzechotkami szyszek
dzieci tamtych drzew
a moje łzy
dzieci tamtych łez
spadają na głowy
dzieci tamtych dzieci
* * *
wydarte z sosnowych lędźwi
dwa drzewa
narodzone z wiatru
stoją na polu
jak prorocy
strzegąc ewangelii lasu
protestują
szczodrze szafując
zarodkami wersetów Tory
a stary i nowy
testament kniei
nie ugina
byle jaka pneuma nauki
bereszit bara Elohim...
tu wszystko jest policzone
odmierzone trzciną czasu
po prorokach zostaje
pusta
niezakłócona SŁOWEM
orka powszechności
Z tomiku "Przedcisze" :
* * *
przetykane jodłami chałupy
przykrył durszlak z gwiazd
i polizane śniegiem dachy
wymrucza z komina
czarna kita
przechwyciły ciszę
zmrożone kawki
świat się kończy na marzeniu
o pieczonych słońcach
z ogniska
* * *
przedświt rozgwieżdża
księgę Dewarim
zasiadają wtedy
starożytni nestorzy Talmudu
wychodzą zza mroku
mądrzejsi o kilka zwojów rabini
chwila
nasączona komentarzami
osiada płonącą świecą
na wzniesieniach przymierzy
mam tylko w dłoniach
cieniutką sekundę bawełny
jak mawiał raw Lejb Mochia:
„codziennie jestem o dzień
od śmierci”
* * *
zasadzona na wzgórzu
wykuta z jednego ziarna
dębowa menora
rozpala obecność Jahwe
siedmioma gałęziami
oświetla ścieżkę
do drzewa życia
kabalistycznej mądrości wybawionych
lecz ja należę do pokolenia pustyni
i tułam się
zwieszony nad kręgiem śladów
szukam odcisków Boga
a znajduję
złe skłonności
do ślepoty
czasem czuję ciepło
tętniące ze świętych wzniesień
skłaniające ku namiotowi
wiecznego bezpieczeństwa
coraz to jednak
grzeszni Midianici
sprzedają mnie jak Józefa
* * *
kominy wydychają
tęsknotę za ciepłem
trującą
jak nasze fobie
spłoszone ptaki
z nadpalonymi piórami
zrywają się do bólu
wznoszą żalem skrzydła
do stwórcy
upraszając zbawienie
dla spopielonych dzieci
wydeptaną na śniegu petycją
nie bluźnią
solidarne z Hiobem
Wspomnienie (II)
bywa
po sierpniu pociąg – świerszcz
zwozi myśli na tamte pola
znów falują piersi pagórków
układam w snopki
wiewiórcze trzepoty serca
i dalej
zlepione nocą szyny
znajdują onieśmielone stacje
figlarne źrenice
ze skaczącymi zajączkami gwiazd
płynę
łany zbóż
dyktują wiersz trzmielom
przepisawszy go
umieszczam na rycinie
rozpalonego ziemiopłodu metafor
* * *
sowa zahukała żałobnie
nad usypanymi na zrębie
mogiłkami gałęziówki
zwieziono cielska
rodzimych sosen
i spadły upiory
rozsypując
hebrajskie znaki mrówek
na porośniętych echem pniach
wiatr zapisuje
mroczną legendę
o obaleniu wiary
w korzenie
Złamana drabina Jakubowa
spadłem do starożytnej puszczy
zasadzonej szponem
pana tego świata
tym razem nie oferował
kamiennego chleba
anielskich puchów
sytości rządów
postrzelił gangreną duszy
poruszone przełykiem nocy korzenie
wrosły w pozbawiony żył
odwłok pustki
sine cierniowe drzewa
kołysane psychodelią
wytoczyły żółć
wenerycznymi dziuplami
zamarłem nienakarmiony wierszem
spod liści
kąśliwe schizmatyków spojrzenia
splunęły cierpkim credo:
,,przenośnia to tylko
zagwiezdna rzeczpospolita”
Z tomiku "Pastwisko losu":
* * *
wiatr zrywa się do modlitwy
na czterech ewangeliach świata
ten co rozczesuje cumulusy
rozlicza z każdego promienia
metafizycznej waluty
puszczonej w obieg przymierzy
pyta
na co przetrawiłeś moje piękno
rozbiłeś konwie świętości
wznosząc świątynie
pełne myszy i karaluchów
jakim mlekiem karmiłeś niemowlęta
że wierzą we mnie
zamiast wierzyć mi
* * *
z czwartą czternaście
jest jak z nowym pokoleniem
mleczna zupa na polach
i popiskiwanie w kojcach gniazd
wywołane z klepsydr ważki
sylabizują epos o Gilgameszu
zakwitają aleje
promenady nieśmiertelnych bogów
po których śnią metaforą
wiecznie głodni amatorzy
na miłość
i
rozpacz
bo w jeziorach
płynne palce
czeszą wodorosty topielców
runo
rozpruwane poezją przeklętych
drąży wątek ciemności
nie każdy będzie żyzną glebą
nie każdy załapie się do wieczności
* * *
pod skórę
zielonosine niebo
wciska fatalizm
cienie spadają z gzymsów
rozpryskując
na cztery strony wzruszeń
stęsknione maciejki
taka duchota w myślach
spękane bluszczem słowo
wznosi się i opada
na ramionach
działkowych pomp
kikuty nadpalonych drzew
wabione wrzecionem zmierzchu
podchodzą
trawiąc w opasłej ciemności
mleczną parasolkę
zgrabnej przewodniczki
* * *
synu
nie spoglądaj w to okno
tam posępne ptaki
wiją psychozy
w czuprynach drzew
nie ufaj smugom
pstrych świtów
co płoszą prawdę
kiczowatym konfetti
jesteś cenniejszy od wróbla
wytrzymasz
ból niejedną ma granicę
* * *
za rubieżą poznania
oceaniczne puszcze
nieskalane toporem
prymitywnych osadników
ociemniali słoneczną gnozą
wpatrzeni w ubity żwir
pod myślami
budują megality
z drobin objawienia
Boga się bój
i przykazań Jego przestrzegaj
bo cały w tym człowiek
instrukcja była prosta
chociaż zbyt nieprzyjazna
do wykucia
po ciemnej stronie nerek
Grześkowi
* * *
las nie skąpił grzybów
zbudzonych krzątaniną żuków
karmionych mgłą
skrajem iglastych otchłani
przebiegały smugi saren
zające nasycone strachem
unosiły nasze słowa
w płochliwy horyzont
poprzez rzeźbione bólem
pieczyste pola
osadzeni na kamieniach
wtęczaliśmy się
w zadziobane ptakami niebo
czasami rozrywane
grzmiącym pługiem