SZTUKA PISANIA

SZTUKA PISANIA

   Zacznę od parafrazy świetnej piosenki w wykonaniu Jerzego Stuhra  „Pisać każdy może”... Bo faktem jest, że dziś nawet ten, co na pisaniu się nie zna, może wydać tomik własnych wierszy, skoro tylko ma na to pieniądze. A że za grosz umiejętności, to już sprawa drugorzędna, niestety. Nic więc dziwnego, że spada unikatowość „bycia poetą”. Namnożyło się ich co niemiara i mnoży bez żadnych zahamowań. Wystarczy popełnić tekścik: jeden, drugi, dziesiąty a czasem ot, wydalić coś na papier z własnego wnętrza (przepraszam za skojarzenie!) i już niejeden piszący ma podstawy do tego, by poczuć się  twórcą. W ten sposób zachwaszcza się  piękny ogród  słowa, dziczeje eden prawdziwej poezji. Nie chodzi mi o to, aby poetycka twórczość była „strzyżona według mody”, uprawiana na wzór obowiązujących trendów, stylów, oczekiwań. A jaka być powinna? Epitety cisną się same: ciekawa, oryginalna, prawdziwa, nade wszystko twórcza. Wiersze nie kapią z nieba, nie sypią się z rękawa, ku uciesze obdarowanego przez los dziwną skłonnością chwytania za pióro. One rodzą się z bogatej palety przeżyć, wzruszeń. Uzewnętrzniają widzenie świata,  otwierają drzwi duszy, uwalniają i nazywają po imieniu uczucia. Mówią o tym, co ważne, istotne, często niewyrażalne. Sam talent jednak, czy łatwość pisania tu nie wystarczą. Ich powstawaniu często towarzyszy proces zmagania się z oporną materią słowa, poszukiwania jej odcieni, synonimów, tworzenia „we własnym języku”, wykreślania tego, co zbędne. To wysiłek nie tylko intelektu, ale i swoisty akt artystyczny, przynajmniej ja tak do tego podchodzę. A dodać należy jeszcze solidną autokorektę. Tymczasem bywają autorzy bardzo z siebie zadowoleni, zapominający o tym co najistotniejsze, o pokorze wobec własnego mniejszego czy większego „geniuszu”. I powstają „dzieła” nader miernego lotu, powierzchowne, wręcz żenujące, poniżej możliwości ich autora. Próżno by tłumaczyć to pojęciem tzw. nowej estetyki, skrótu myślowego czy oryginalnego spojrzenia „na”. Pustki ani nudy w wierszu tym się nie zapełni. Cóż, z biegiem czasu wszystko się zmienia, sam język podlega nieuchronnym transformacjom, bardziej szczęśliwym lub mniej. Ale jeśli staje się „gęganiem”?! O, szacowny pan Mikołaj z Nagłowic pewnie przewraca się w grobie. I ma czasem ku temu powody, oj, ma! Żeby jednak nie dać się zepchnąć pod ścianę, w tym jakże często chaotycznym, nieumiejętnym i dziwnym wierszopląsaniu, trzeba zawołać głosem donośnym:    - Uwaga, przejście dla poezji! – Bo ona jednak się zdarza. Cudownie i zaskakująco! Czasem zupełnie nieoczekiwanie.  Nie tak dawno, podczas porządkowania sterty tomików z tzw. przypadku, czyli autorów raczej nie znanych, może poetów jednej książki, które nie doczekały się promocji,  natrafiłam na istne precjozum! Barwne szkiełko, przez które przenika światło, a jakie przy tym refleksy rzuca na ścianę! To debiutancki tomik z 1997 roku, autorstwa Leny Małgorzaty P., wówczas siedemnastolatki (!!) Z posłowia zacytuję tylko jedno zdanie: „Wyobraźnia godna prawdziwych poetów”. Ale nie tylko wyobraźnia! Bo jest tu i pomysł, i jednorodność poetycka, i klimat, i subtelne nawiązanie do M. Białoszewskiego, K. Makuszyńskiego, A. Achmatowej, Cervantesa... Chciałoby się zawołać: - Leno, gdzie jesteś?! Czy nadal piszesz, czy może poszłaś zupełnie inną drogą…- W każdym razie ten debiut był strzałem w dziesiątkę, choć tomik skromniutki pod względem edytorskim. No cóż, spójrzmy na siebie. To, że mamy rozpoznawalne , uznane nazwisko, nie znaczy jeszcze, że wszystko, co napiszemy, będzie dobre. I tym bardziej, że poetycki debiut mamy już dawno za sobą, winniśmy stale ostrzyć swoje pióro. Nie drepczmy w miejscu, nie powielajmy się jak kalka. Twórzmy rzeczy nowe, lepsze od tych już opublikowanych. Rozwijajmy się! W końcu wchodzimy po twórczej drabinie, pnąc się ku niebotycznym wyżynom (jak sądzę). Jeśli coś nas zatrzyma na którymś stopniu, weźmy głęboki oddech, popatrzmy dokoła, odpocznijmy, przeżyjmy coś – ale – nie drukujmy natychmiast następnych wierszy, przecież nikt nas nie ściga w wydawaniu książek. Ba, może po takiej twórczej ascezie uda się nam przeskoczyć od razu o dwa stopnie owej drabiny, z korzyścią tak dla czytelnika jak i nas samych. O, Święta Cierpliwości! W końcu Ars Poetica to nie hot dog połykany w drodze na przystanek, ale coś o dalece bardziej wyrafinowanym smaku i podane musi być  odpowiednio…
Maria Magdalena Pocgaj