Zimny Jerzy Beniamin

Zimny Jerzy Beniamin

Jerzy Beniamin Zimny

 

DYLEMAT

Mój ostatni dylemat co zrobić z książkami. Inne rzeczy

trafiły pod strzechy, książki trafią innym trafem,

przypadkowym kanałem. Nie mam wizji co dalej, jestem

na wizji w niebieskim kanale, co zrobić z książkami

co zrobić z sobą, z tyloma tytularnymi grzbietami.

Książki jak wypełnienie przestrzeni, w której życie

i śmierć panują nad ładem wszechrzeczy. Panują

nad moim nieładem, podzielnie a jednak są momenty

nierównowagi. Ważą się słowa o przyszłości, małe

rzeczy urastają do wyższych form, wielkości w niebyt

odchodzą. Mój ostatni dylemat – co zrobić z sobą.

 

 

 

 

JESIEŃ 1997

 

 

Niech ci glina lekką będzie

w dębowej trumnie, bo inne zgniją.

Glina zatrzymuje wodę,

ojciec kiedy przesadzał brzoskwinię

powiedział: w te piachy trzeba dać

tłuste podłoże. Owoce potem

były dorodne, ale ojciec umarł.

Umarła mama świadek wyczynów

ojca, wszystkie psy poszły do gleby

inne drzewa też szlag trafił,

sąsiadów żegnałem co roku,

koledzy wybierali zimowe terminy.

Jesień otwarła swój sekretarzyk;

w nim gęsie pióro i pełno liści,

zaczyna na nich pisać imiona:

klon, dąb, jesion- pseudonimy

przyjaciół- już nie ma przyrostu

słojów, rdzeń pamięta nasiona.

 

 

 

 

Z ALBUMU

 

 

Babcia umarła na polu:

podwójne żniwa mówiono we wsi.

Zabrałem babcię do wiersza,

wtedy jeszcze kapało mi z nosa mleko

wiersze były z masła i chleba.

Dzisiaj jest w nich cierpliwość,

sierp i fotografia ojca

kiedy uschła śliwa.

Jutro będzie zrezygnowanie

nasycone szkliwem,

aby słońce miało od czego

się odbić,

jeśli trumna będzie z desek

przydrożnego drzewa.

 

 

 

 

CZERWONE SZPILKI

 

 

Nie musiałem daleko szukać, szczęście leżało na ulicy,

ślad damskiej szpilki, wyraźny jak szkarlatyna

urwał się w pobliżu tramwajowej pętli. Co było robić

wsiadłem do ósemki mając nadzieję że spotkam

właścicielkę czółenek. Jeszcze tego dnia jeździłem

numerami po mieście aż zrobiło się ciemno. Zrobiło

się granatowo w wejściu do jednej z kamienic,

na klatce schodowej jarzył się ognik. Czyjeś serce

w czymś ręku - pomyślałem wypatrując czółenek.

Tej nocy spałem na klatce schodowej

owinięty muzycznym szalem śniąc czerwone szpilki.

 

 

 

 

KONIEC LATA W BOBOLINIE

 

 

Długo jeszcze będę czekał na Godota

albo on czeka na mnie cierpliwie od lata.

Było miło pod parasolami, deszcz

wszystkich bratał w pasażu apollo.

Bratali też grajkowie na deptaku,

i podwórkowa kapela przy molo,

a Godot się opalał w czyimś wcieleniu.

Pewnie za kilka dni usłyszę o morzu

że się przewala, dokąd wyjechał Godot

w damskim wcieleniu, daleko mi do

ciebie pani od nastroju, jeszcze dalej

mi do siewcy snów różowych, a już

całkiem niedostępne obszary zalesione

spokojem - gdzie można zbierać runo

i nazywać je kobiecym łonem.

 

 

 

 

JESIEŃ

 

 

Bezdomne koty szykują się do zimy,

poeci przez całe życie wychodzą z zimy.

Nie zaprzeczaj historio, że jest inaczej

tobie zmieniano buty i szynele, poetom

zmieniano prycze, a dzisiaj zmiany

dotyczą stanu choroby. Poeci siedzą

na miedzy a jest to granica martwego.

Tu żadne zboże piasek nie urodzi

rzucany w oczy. Schowaj się i nie wychylaj

głowy, jutro spadnie śnieg, pojutrze

zamknie oczy rumianek. Za tydzień

nic nie zaskrzeczy, za miesiąc plama

jak plazma rozlana.

 

 

 

 

KOPCOWANIE MILOŚCI

 

 

Dziewczęta wkładają cieplejsze pończochy,

chłopi prostują grzbiety po żniwach,

a ja w swojej norze gromadzę zapasy

na zimę. Od południa dzieli mnie śląska

pokrywa, od północy wzgórza morenowe,

byłem w piekle dojrzewać dla takiej jednej

z osiedla, wyszło jak zawsze krzywo.

Pozostanie bezlistnie. Tylko wiosna może

coś zrobić, ale też nie za bardzo jest żywa.

 

 

 

 

 

majowa impresja

 

Nie zajmuję się tobą, a powinienem choćby z racji

stanu najwyższej konieczności,

zbliżenia tworzą obraz trójwymiarowy

spojenie w całość to już kosmos.

 

Pamiętamy molo i skocznię narciarską,

kajaki z kapokami, wchodzenie oknem.

Co z tego, czym obecnie można żyć

jeśli każdy ruch jest jedynie próbą pozorną.

 

Za oknem tylko wspomnienia miasta,

w którym znikły ławki i podcienia,

nawet kościół jest jakby niższy,

most przez rzekę przemierzamy tak często

jak spacer po zoo. Nasze zwierzęta wypchane,

dzieci poszły szukać dziewiczych stron.

Pusto w garści, wróbel dorósł swojej śmierci

i w sieni pająk, zwiastun szczęścia.

 

Nie zabijaj - hasło zawsze w ostatniej zwrotce,

tak smakuje chleb wyjęty z pieca za późno,

a ryby pozbawione ości nie są symbolem wiary.

Cud zdarza się tylko we śnie, piję coraz mniej,

a już wcale nie jadam pośród owłosionych głów.

W trosce o jutro uśmiecham się jeszcze.

 

 

rekolekcyjne rozważania

 

Dobranoc gwiazdy, do jutra stojaki z wypraną bielizną,

jeszcze mi czystość nie odeszła,

jeszcze mam tożsamość jak lustro.

 

W snach wraca przepych i bliscy,

w przebudzeniu marskość tego świata,

głód przypomina o wyjściu do miasta,

zawsze jest człowiek na drodze z uśmiechem.

 

Niosę w oczach białego gołębia,

który tej zimy nie przeżył na dachu.

Symbole i barwy coraz trudniej odnieść do hymnu,

muzyka niczego już nie przeplata.

 

Uśmiechy jak księżyc na początku miesiąca,

wracaj, słyszę coraz mniej wyraźnie.

Za plecami samograj niepowodzeń.

na horyzoncie już tylko światło.

 

 

 

 

Vermeer aby nie ujrzeć czegoś więcej

Kulki rtęci rozbiegły się po pokoju, potomstwo
frazy o miłości, owoc wynurzeń z oglądu płótna
na którym nie ma twarzy, ale jest bulwar zachodzącego
słońca. Stanęło u wezgłowia i złożyło odcisk

złocisty z krwi baribala. Jestem w gorączce jakby
w środku tego obrazu, na którym zaraz pojawi
się Vermeer, w dzień pogodny jak twarz, której nie
ma na płótnie, bo druga fraza jest pełna pokładów

kredy, cudnie powtarza muszelki, rozbraja armie
półprzewodników, idą dalsze frazy ciągną hymny.
Poległym metaforom pomoże rtęć rozlana z temperaturą
południa gdzie winnice kradną złote dukaty,

a miłość panoszy się jak wydra i znajduje rybę.
W ostatnim słowie staje ość, przerywa oddech.


Zestaw naprawczy

Mój ojciec był szewcem wtedy kiedy nie był
ogrodnikiem, poezja faktu nigdy nie zrozumie
mojego ojca, zbyt wnikliwa względem barw

zbyt natarczywa wobec tożsamości szewca
i ogrodnika. Rozważamy co może się zdarzyć
tego roku, wszystko możliwe jak nagła odwilż

mokra pielucha, gdzie jest kurwa moja matka
szukam dalej i znajduję przyczynę upadku
wszelkiego, co nie znaczy że nie można

się podnieść. Mój ojciec nie powstał, matki
nadal szukam, szewcy nabrali wody w usta,
ogrodnik owinięty wężem nie musi jechać

w tropiki, a dziewczyna w zmarszczkach, uszło
z niej powietrze, liczyła na wiosnę, się
przeliczyła, do ojca pójdę w butach a matce

przyznano status bezimiennej, jest sobota.


Modlitwa


Panie, który jesteś we mnie daj mi urlop
abym mógł naprawić płot,
daj mi spokój w niedzielę, uchroń mnie od
spragnionych kolegów, weź za mordę
wszystko, co ma odcień czerwony, pozwól
ufać instynktom. Bo jutro idę wzbudzić
radość osamotnionym, chcę prawdy
w kłamliwym, i zdrowia na choroby
które wymagają fortuny. Panie, który jesteś
we mnie stań na wysokości głowy
w usta włóż mi radość a do nóg sił daj
abym szedł ulicą nie schylając czoła
przed wiatrem, słońcem i czyjąś możnością
jego. Daj mi wiarę w siebie i nie wódź
na pokuszenie moich kobiet. Daj mi odpoczywanie
od cnót, trochę luzu w tłoku i gwiazdę
jakąś nazwij moim imieniem.


Ruchome piaski

Nie mogę się skupić na brzegu jeziora Witobel;
żywot Mateusza w ruchomych piaskach na wąskiej
taśmie w kinie Rialto oglądałem nie wiedząc

jeszcze, że przyjdzie mi pływać dziurawą łodzią
pośród raf koralowych, ostrych kuszących pięknem,
a brzeg przeciwny będzie się oddalał jak obraz

matki zapamiętany po śmierci. Każde lato w łupinie
orzecha pęka pod naporem słońca, strzechy chat
topnieją, trawa wędruje brzegiem aż do lasu

nad którym ptaki Mateusza kreśliły postać matki
z synem na ręku. Trzciny nisko upadły, świetlista
ścieżka zachodzącego słońca prowadzi dwie czaple.



Lilia wodna niemiecki rosyjski

W moich oczach znajdziesz staw w którym
utonęła dziewczynka, moje oczy widziały
jej oczy pod wodą, wtedy był maj mogłem
być w innym miejscu, świadkiem innego
zdarzenia ale trafiłem nad staw, który
stał się grobem na długie lata. Tak mówiono
we wsi i przestano, o wszystkim innym
tak samo ważnym jak śmierć dziewczynki
i pobyt mój nad stawem kiedy zachciało
mi się lilii wodnej, symbolu miłości
tak czystej jak śmierć niespodziewana.



Dom

W kąkolach lnu
porosłych siwizną włosów
dom
bez pietra pszczół i kwiatów
okien nie dokończonym brzmieniem
spada jak śnieg zielony
deszcz ptasich piór
zgubionych liter i nut
w młodosci locie
Tutaj
w komnatach
dzicięcych snów
wiatr wierny jak pies
szamoce się
z samym sobą.

1970



Wczesne południe 1953



Jęzor ciszy mlaska z zadowolenia
Cień jabłoni nagle wyskoczył
rozsiadł się pod oknem
i zaczyna pisać po murach

Żuraw się skrzywił nad studnią

Mały chłopiec niósł pieśń jak niemowlę
Obręcz słońca toczył po bruku.

1977


***
Drzewa gotowe zająć się krajobrazem
widok z okna przesłania wrzesień
ulicą widzę smutną latarnię
jak ścieżkę w nicość czesze

Jesień wróży z ostatniego liścia
gdzie spocząć pytam po takiej drodze
pusto przed domem w polu strach na wróble
i tylko cmentarz się rozrósł jak modrzew.

1978-1979
© Jerzy Beniamin Zimny



Wędrówka


Dzień w poezji ma symbol ptaka
który śpi z otwartym okiem,
drugie przypatruje się śmierci.

To wyrównanie sił nie trwa długo.

Wczesną wiosną jest już na tyle jasno
aby nie zamykać oczu. Senna poezja
potrafi noc zamienić w pigułkę. Kota
wypuścić na drogę z czarnym futrem.

Wtedy powracają drzewa i połykają noc.