Zimny Jerzy Beniamin

Zimny Jerzy Beniamin

 

Jerzy Beniamin Zimny

życie ważniejsze niż słowo

Krzysztof Jeleń, poeta z Głogowa wydał kolejną książkę, ósmą, najbardziej okazałą z wszystkich dotąd jakie napisał, książkę zawierającą poezję, prozę oraz przekłady poezji francuskiej. Od trzydziestu lat z "różnym natężeniem" poeta zmaga się z przedkładem wierszy ze zbioru: Kwiaty Zła Baudelaire a, a także innych znanych poetów francuskich. Dawno nie miałem w rękach książki poetyckiej o takim nagromadzeniu znakomitych tekstów, przeplatanych lekką współczesną prozą, zamkniętą sprawnym przekładem poezji jednego z najlepszych poetów francuskiego romantyzmu.


Krzysztof Jeleń jest wierny strukturze wiersza sylabicznego a także wiersza wolnego. Nigdy nie miał ambicji ocierać się o awangardę, dla niego życie jest ważniejsze od słów, a inspiracje znajduje w tym co widzi, co jest namacalne, i wymaga autentycznego wyrazu bez kreacji i wybujałego obrazowania, chociaż nie mogę mu odmówić inklinacji do rozstrzygnięć stricte romantycznych. Nie jest to jednak upiększanie rzeczywistości a odkrywanie w niej ukrytego piękna nawet jeśli w wizualnym przekazie trąci brzydotą. Credo poetycie Krzysztofa Jelenia brzmi następująco:

Dziękuję ci Poezjo

że nie muszę z ciebie żyć

ale dzięki tobie

mogę żyć piękniej

zachowując zdrowy dystans

między sobą a światem

że nie pozwalasz mi ulegać naporowi słów

ani demonom wyobraźni

że jeśli mam wybierać

między czekaniem na olśnienie

a obieraniem ziemniaków

wybieram to drugie

w poczuciu uległości

wobec tego co ważne

że nie każesz mi być swoim sługą

ale jesteś aniołem stróżem

który wciąż powtarza

że najpiękniejsze strofy

zapisane są w oczach

Ewy i Kasi

i mruczeniu Julka

w przypływie czułości

zasypiającym na moich kolanach.

Wszystko inspiruje poetę Krzysztofa Jelenia, nigdy nie czeka na olśnienie, wena - obcy mu stan nie był i nigdy nie będzie niewolnikiem Poezji. Nie traktuje pisania jako sposób na przetrwanie, nie ucieka do desperackich kroków aby zaistnieć mitem. Nie mitologizuje swojej rzeczywistości, sięga po pióro w taki sam sposób jak bierze do ręki piłkę. Wędruje lirycznie spacerując po parku, a nawet wdziewa sportowe buty aby dać upust ciału, które jest powłoką ducha, z którym się utożsamia w postrzeganiu materii. W codziennych czynnościach składających się na życie w sposób godny, pozbawiony elementów sprzecznych z zasadami stosunków międzyludzkich. I nie konserwatyzm w jego postępowaniu lecz świadomość własnej tożsamości, którą pielegnuję niczym kruchą roślinę, w ciągłym zagrożeniu:

- Nie mów do mnie sorry, jest przecież słowo przepraszam, nie wysyłaj mi lajków, powiedz że lubisz. nie zapraszaj mnie na sale event, chętnie pójdę na wydarzenie, wyprzedaż, nie chciej być na siłę happy, staraj się być szczęśliwy, a jeżeli chcesz mi dołożyć, to nie fuckuj, są przecież dosadne słowa w języku, w którym jesteśmy sobie mniej obcy.

- Biblioteka to nieludzkie miejsce. Książki bowiem nie ubliżają sobie, nie okładają się okładkami, nie mówią jedna do drugiej "jesteś głupia" , stoją cierpliwie opierając się o siebie. Dlatego trzeba się z nimi spotykać, rozmawiać, trzeba je kochać. A tym którzy próbują je zamknąć, każmy się zamknąć. Chodzi przecież o to, aby ocalić w człowieku wrażliwość i mądrość, aby ocalić człowieka. Rozumiał to doskonale Emil Cioran pisząć, iż gdyby przez jakiś wybryk barbarzyństwa lub socjalizmu nasza cywilizacja miała legnąć w gruzach, jedynie literaturę należałoby ocalić, gdyż cala wiedza znajdyje się w dziele literackim. Czytajmy więc, nawiedzajmy biblioteki, aby nasz świat stawał się mniej nieludzki.

Poezja Krzysztofa Jelenia jest taka jaki on sam. Nie trzeba doszukiwać się w niej podtekstów obcej mu natury. Jaki jest w życiu, tak to oddaje piórem - delikatny, liryczny i stanowczy w swoim ideałach. Przy czym nic, co jest mu obce, lub nie do przyjęcia - nie kwestionuje - hołdując zasadzie poszanowania i tolerancji. Pielęgnuje wszystko co ludzi łączy. Podkreśla umiłowanie do sztuki i książki - jak przystało na wybitnego pedagoga i nauczyciela. Nie tylko z tych względów polecam tę książkę, przede wszystkim ze względu na słowo, które głęboko dociera do świadomości. Mimo że niewyszukane, proste - ale nie naiwne. Wartościowe w najwyższym stopniu. Życie jest ważniejsze niż słowo. Ale słowo jest jedną z miar wartościowania życia. Krzysztof Jeleń to wie. Czyni starania, aby te dwie wartości nawzajem się przenikały.

 

Jerzy Beniamin Zimny

Król Łgarzy

Do Fryckowskiego przylgnęła etykieta poety konkursowego. Wygrał niezliczoną ilość mniej lub więcej znaczących konkursów. Jeszcze więcej zdobył wyróżnień - co nie umniejsza jego pozycji w szeregu najlepszych poetów minionego ćwierćwiecza. Konkursy a wydawanie książek to dwie różne sprawy. Fryckowskiemu udało się pogodzić jedno z drugim. Godne uwagi jest to, że w przeciwieństwie do większości konkursowiczów - Fryckowski pisze nieustannie swoją odrębną, rozpoznawalną lirykę. Wszechstronny to poeta, z równie dobrym skutkiem pisze poezję awangardową jak i klasyczny sonet. Proza poetycka, też jest jego mocną stroną.

Fryckowski nie bywa poetą - jest nim. Poezji oddał swoje najlepsze lata, i jak mówi: przyjdzie mu z nią umrzeć. Debiutował w 1978 roku, w wieku 21 lat. Wydał dotąd szesnaście książek poetyckich, co jest dorobkiem imponującym. Jeśli dodać do tego publikacje prasowe, działalność artystyczną, animacje, pracę w oświacie i kulturze- to dorobek poety urasta do rozmiarów budzących podziw i szacunek.

Poezja Fryckowskiego musi się podobać. Czytelnicy chętnie kupują jego książki. Zawsze skromny, zawsze sympatyczny potrafi wciągnąć każdego w swoje opowiastki, anegdoty i długie monologi zaskakując ogromną wiedzą z wielu dziedzin. Nie na darmo nosi miano Największego Łgarza - tytuł ten otrzymał w Bogatyni. Z wszystkich wyróżnień jakie posiada, ten jest najbardziej okazały, w jego ocenie Jest w tym określeniu rdzeń poezji Fryckowskiego, kto miał przyjemność poznać poetę z Kaszub, ten będzie zawsze z nim w kontakcie. Wielu poetów dominowało na mojej drodze, żaden nie mial w sobie tyle energi wynikającej ze stoickiego spokoju? Jurek jest do rany przyłóż, równocześnie zadający rany, które nie krwawią, więcej - są jak stygmaty na psychice: nigdy nie zapomnisz i będziesz mial mnie na uwadze, nawet wtedy, kiedy stracisz pamięć.

Nie piszę o jego najnowszym tomiku, bo i po co? Fryckowkiego się czyta, pisać o jego poezji to powtarzać wyłącznie dobre slowa. Ostatni tom "Chwile siwienia" jest nagrodą w konkursie im. Wacława Iwaniuka, Siedliszcze 2013. Był nominowany do" Lubuskiego Wawrzynu" i ma szansę na dalsze wyróżnienia, pod warunkiem, że w środowisku, w którym jest zrzeszony zostanie wreszcie doceniony. Ostatni jego tom zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. To już Fryckowski nieosiągalny dla wielu poetów, W kontekscie tego skromność jest jego wadą, z której korzystają inni poeci w bezwzględnej walce o regionalny Parnas. Bo od tego obszaru zaczyna się ekspansja na szerokie, krajowe poetyckie wody. Nie sądzę, aby taki stan miał trwać wiecznie. Poezja sama się broni, w przypadku Fryckowskiego ma to już miejsce, ten proces trwa od kilku lat. Natomiast mierna poezja potrzebująca wizerunkowego wsparcia, nie ma szans zastnieć na dłużej, niż jedno czytanie. W większości jest to czytanie przerywane po kilku tekstach.

Pozwolę sobie zacytować jeden z Jego wierszy pochodzący z cyklu: 'Synowie polscy" wiersz jakże przejmujący, prawdziwy do bólu, a przy tym doskonały warsztatowo. Cały nowy tomik Fryckowskiego jest naszpikowany doskonałymi wierszami. Jest to książka do której będę wracał często.


Jerzy Fryckowski

Mojżesz

Matko czy barwą naszego rodu
jest tetrowa pielucha
jak mam kiedyś cię poznać
gdy biel płowieje
i nie pomagają niemieckie perwole
wybaczam ci że nie włożyłaś mnie do wiklinowego koszyka
wszak wokół twojej chaty nie płynęła rzeka

i chociaż połowa dziewcząt z naszej wioski
wstępuje do klasztoru
żadna nie wykuła w jego murach
okienka życia

nie będę miał brata faraona

wczesnym świtem na wielkim śmietniku blokowiska
walkę o mnie ze szczurem wygrał
kulawy piesek zbieracza puszek

nie wyprowadzę swojego ludu z niewoli
pozostanę z czworonożnym wybawcą
na śmierdzącym dworcu kolejowym
aż do wielkich kontynentalnych igrzysk
gdy wysocy wysportowani i ubrani na granatowo mężczyźni
sprawdzą nasze akty wyzwolenia.

przedruk:

 

http://jerzybeniaminzimny.blogspot.com/

 

 

 

 

Wczoraj 22-go maja minęła siedemnasta rocznica śmierci Marka Obarskiego, poety, prozaika tłumacza, dziennikarza. Żył okrągłe pół wieku, jakby połowę swojego życia, jeśli przyjąć zasadę, że poeta żyje szybciej, a nawet dokłada nieprzespane noce. Marek żył tak samo jak pisał, więc według własnego prawa, niekiedy wbrew sobie, kiedy tego wymagało życie zawodowe i rodzinne, zwłaszcza po roku dziewięćdziesiątym, kiedy to zniknęły z rynku instytucje, w których zarabiał na chleb. Pojawiły się nowe, bardziej wyrafinowane, ale Marek i z tym sobie poradził, pracował jednak ponad siły w roli tłumacza dla kilku wydawnictw komercyjnych. Pamiętam nasze spotkania na neutralnym terenie, opowiadał jak wygląda każdy jego dzień, i że nie zawsze to, co się robi można nazwać pasją. Kiedy wpadał mu do tłumaczenia jakiś tom poezji - odżywał, nabierał przekonania, że jest jeszcze komuś potrzebny, że w nowych warunkach da się żyć.


Marka poznałem w połowie lat siedemdziesiątych w redakcji poznańskiego Nurtu. Pracował tam prowadząc swój dział związany z poezją i recenzjami. Mieliśmy stały kontakt roboczy, były to ciekawe czasy, dużo się działo w literaturze, a Marek okrzepł po okresie bujnej młodości w szeregach ludzi wyzwolonych kulturowo, jak większość młodych wtedy ulegał modzie i trendom przychodzących z zachodu mimo cenzury i jawnego zwalczania tego, co nasiąknięte było kapitalizmem.

W połowie lat dziewięćdziesiątych spotkaliśmy się kilka razy u mnie, po wyprowadzce z Kuźniczej, sąsiedztwa Witka Różańskiego - na Świerczewo. Marek chętnie zahaczał o mój adres i anonsował swoją rychłą przeprowadzkę na Winogrady. Byłem u niego z żona na tzw. parapetówce, kupiliśmy jakiś przedmiot poznańskim zwyczajem do nowego mieszkania, pokropiliśmy, aby nie spadał tynk, rozważając dalsze losy polskiej literatury w warunkach wolnego rynku. Krótko potem dowiedziałem się o jego nagłej śmierci.

Marek nie doczekał się faktu podsumowania własnej twórczości.  Jak dotąd niewiele się ukazało na jego temat. Nie był za życia poetą łatwym w sensie percepcji, jednak jego książki krążą wśród czytelników. Od czasu do czasu nazwisko Obarski pojawia się przy różnych okazjach, kiedy jest mowa o poetach przeklętych. Tak, Marek należy już do Gwiezdnego Szlakużyciopisanie mu się przypisuje, jako udział w tym nurcie, obok kolegów na czele ze Stachurą i Brunem. W tym przeświadczeniu dzisiaj zapalam znicz symboliczny mając nadzieję, że pragnienia kolegi zostaną spełnione i dokończy to, co zaczął ale już w nowym wcieleniu?

Egzystencja życia w śmierci, to poetyckie credo Marka Obarskiego. W tomie poezji „Kwiat płodu” wiersz „Kości i ciało” otwierający tom, przywołuje zwodnicze synonimy życia i śmierci: ciało-śmierć, kości- życie?

Nie są to bynajmniej rekwizyty poetyckie. Utożsamia się z nimi podmiot liryczny rozdarty na ja – życie subiektywne, ja – obiektywna śmierć. Typowe odwrócenie pojęć tak częste u Obarskiego.

Autor z zadziwiającą precyzją wnika w niezdefiniowane obszary genezy naszego bytu. Próbuje je określić. Wszystko według niego jest ważne, jeśli można się tym posłużyć w definiowaniu zjawisk. W świadomości podmiotu wszystko jest zmaterializowane: „kości”, które się zrastają - ciało świadomości” a więc – reinkarnacja, lecz znów w odwróceniu pojęcie powstawania życia.

Według Obarskiego zalążkiem życia jest jego pierwowzór istniejący obiektywnie, przygotowany do bytu jedynie ciałem. Śmierć jest aktem twórczym, podczas którego świadomość ulega zmaterializowaniu. To jest właśnie „kwiat płodu” z ukształtowanym rdzeniem świadomości, wokół której rozwija się doskonalsze ciało.

Genezy ludzkiego bytu należy szukać nie w materii, ale w świadomości: pełnym wyzwoleniu – doskonałości:

(…) zwiódłszy nerwy

płeć i wzrok

postradałem swe

ciało….

śmiertelny relikt

na przedprożu

świadomości…

Proces ten ma swój koniec u progu „widnokręgu”, który jest nie tylko początkiem wyzwolenia, ale także „kresem bezdomności”, bowiem ciało nigdy nie będzie tożsame z otaczającą je rzeczywistością, lecz wyłącznie świadomość, która tę rzeczywistość określa i bezustannie kształtuje.

Lektura: „Kwiatu płodu” i całej poezji Obarskiego nawet wytrawnemu czytelnikowi nie przychodzi łatwo. Tworzywo, którym posługuje się poeta tylko z pozoru jest proste. Bogactwo przyrody, której Obarski jest wnikliwym obserwatorem, to tylko sceneria towarzysząca zjawiskom głębokiej dramaturgii naszego bytu. U jego podstaw usadowił się podmiot tej poezji. Bynajmniej nie w pozycji wyczekującej. Polemizuje, więc z wszystkim, co dwuznaczne lub wątpliwe, sięga głębiej niż sprawdzalnie nie pomija niczego, co może mieć związek z nim samym. To już nie poezja, to obsesja z wynaturzonej pasji, która prędzej czy później stanie się mitem, mitem Obarskiego. Tymczasem – jest swoistym dokumentem świadczącym o istnieniu w przeszłości, pewnych zjawisk, które uległy przekształceniu, lub zupełnie zanikły:

(…) Odchodząc stąd porzucił

swe zwęglone ciało

na najciemniejszym

skraju widnokręgu…

Dualizm w wierzeniach pogan: Bóg o dwóch obliczach – nocy i dnia. To interesujące. Znajdujemy w „Kwiecie płodu” takie stwierdzenie odkrywcze:

(…) tropiłem o świtaniu

pierworodną gwiazdę

graniczne ciało

widnokręgu.

„Graniczne ciało” może jest to ciało astralne, albo materialny twór świadomości z pogranicza życia i śmierci – początek procesu reinkarnacji? W pierwotnym wcieleniu? Gdyby tak było nasuwa się teza o wcześniejszym jej początku, a jeśli tak, to można mieć podejrzenie fuzji obu wcieleń jeszcze za żywota lub podczas aktu śmierci? Brzmi to nieprawdopodobnie. Obarski prowokuje przedmiot swoich dociekań i zdąża jak sądzę do prób empirycznych, poznawczych eksperymentując na samym sobie? Cała jego twórczość jest tajemnicza, z pogranicza fikcji i rzeczywistości, przy czym tropy rustykalne świadczą o wpływie magii i guseł na jego osobowość. No i przyroda, poeta twierdzi, że w niej należy szukać odpowiedzi na wszystkie pytania o początki życia, a także kontynuacji życia po śmierci. Nie ważne, w jakiej postaci?

Poezji Obarskiego nie da się ująć w żadne konwencjonalne ramy. Nie kreuje jej codzienność. Podmiot – trudny do określenia, bez oblicza jakby odkrywa a nawet stwarza obszary obcej cywilizacji, posługując się stanem naszej świadomości, aby wszystko było zrozumiałe. „Obca” cywilizacja może być początkiem każdego z nas i to nie tylko w ujęciu historycznym. Wszystko dzieje się w przestrzeni a czas niekoniecznie musi być wyznacznikiem naszej obecności? Funkcje te pełni nasza świadomość:

Spojrzenie przestrzenią

więcej boli (…)

A więc, im wyższy stan świadomości tym więcej pytań bez odpowiedzi, ale więcej wniosków użytecznych, innymi słowy wyobraźnia jest w stanie ogarnąć to, czego nie jest w stanie pojąć świadomość, wnikanie w struktury podświadomości wymagają całkowitego wyłączenia lub w znacznym stopniu ograniczenia funkcji świadomości. Jedna i druga są jednak niepodzielne, więc Obarski nie daje odpowiedzi tylko jak wytrawny badacz drąży tematy egzystencjalne w powiązaniu z duchem.

Świat tych wierszy - martwy i niedostępny, w którym jednak wszystko żyje w pełnej symbiozie – istnieje. Tylko wiedzo o nim jest na tyle skąpa, że wyobraźnia podmiotu przewartościowuje jego realia. Ale czy tylko z tego powodu musi być nierealny?  Obarski odpowiedzi nam nie udziela. Sami musimy ją znaleźć. Nie doszło, więc do promocji bohatera tych wierszy, ani w przeszłości ani obecnie. Odosobniony, może wiarygodny, ale hermetycznie samotny – grawituje ku prawdzie, w gruncie rzeczy jest bardziej od niej odległy w swojej kreacji zawężonego świata. sam zresztą się do tego przyznał:

(…) Stałem się, jestem

ziemia i widnokręgiem

który siebie

oddala, przybliża (…)

Odkrycia przybliżają prawdę wzniecają nowe wątpliwości. Na rozwiązanie ich nie wystarczy czasu. Bohater Obarskiego przekonywująco inspiruje do wyjścia poza stereotyp zachowawczej świadomości. Stereotyp, bo świadomość wprawdzie jest podłożem wyobraźni, ale nic ponadto, dopiero wyobraźnia będąc podłożem podświadomości czyni z człowieka coś więcej aniżeli twór materialny zdolny do myślenia. Tę cechę Obarski posiadł w najwyższym stopniu. Czego wyrazem jest jego twórczość bez wyjątku. Szkoda, że tak wcześnie poeta dopiął swego porzucając swoje doczesne wcielenie. Siła wyższa, ta sama siła, której dociekał i doświadczył w dniu 22 maja 1997 roku, kiedy to jego serce przestało bić.

Jerzy Beniamin Zimny

 

przedruk:

 

http://jerzybeniaminzimny.blogspot.com/2014_05_01_archive.html

 

 

 

 

Jerzy Beniamin Zimny

Szczęśliwy Dante

Karol Samsel należy do nielicznego grona najmłodszych poetów, którzy akcentują swoją odmienność, osobność, we wszystkich walorach poezji, jako sztuki. Jest jednak jedynym poetą, który świadomie i udanie próbuje połączyć klasykę ( to, czego dokonały poprzednie pokolenia literackie) z językiem nowoczesnym, tzw. metajęzykiem. Nie kryje się z tym, podkreśla, że świadomie dokonał tego wyboru, konsekwentnie kroczy własną ścieżką i nazywa to wędrówką w ciemnościach.

Oczywiście jest to credo ujęte metaforycznie, pod którym kryje się świat ciężki, ciemny, ale realny. Świat tylko na pozór herbertowski, albowiem Samsel sprzeniewierzył się Herbertowi i wybrał drogę norwidowskiego snu. To, co zrozumiałe nie interesuje Samsela, bardziej świat rozumiejący i niezrozumiały, ale podobnie jak Herbert rozumie realność tego świata, jego wewnętrzny dramat, podobnie jak realista Kotarbiński, a przed nim, Zola, Balzac i Flaubert. Stąd droga realizmu rozumiana, jako droga „ciemności i ciężaru” jest najbliższa Samselowi. W ten sposób deklaruje swój światopogląd oparty na gnozie. 

Nie uważa siebie za poetę katolickiego w rozumieniu katolicyzmu w pisarstwie, jaki prezentował Jerzy Zawieyski i Roman Brandstaetter. Dlatego, co jest zrozumiałe wolno mu spoglądać pękniętym okiem na Lourdes, Medjugorie, śmierć Marty Robin i Całun Turyński. Związany naukowo z Uniwersytetem Warszawskim ze znakomitymi skutkami potrafi łączyć zdobycze nauki, zwłaszcza filozofii i socjologii z najwybitniejszym dorobkiem światowej literatury. W swoich wypowiedziach bardzo często podkreśla traktowanie przez siebie książki, jako, artefakt. A więc nieufność zmuszająca do rozważań nad prawdą, procesem jej dochodzenia, który nie ma końca.

Ten wywód jak można sądzić, jest podwaliną jego bogatej twórczości. Jakby na potwierdzenie w duszach jednodniowych czytamy: nie było nam dane wierzyć równaniu lśniącemu jak luidor. lgnęliśmy ku światłu prochowni, latarniom nad Auschwitz, szkłom impresjonistów. mówili dobrotliwie. rozkładali stelaż nawet na wilgotnej klepce warsztatu. śpiewali kantyczkę: sauckel i hess, koch i mengele. jak odejść, gdy ktoś inkantuje elegię i wprowadza ją w tunel, w którym ziarno głosu karmi ziarno ptaka? nie sposób odjąć dłoni rozwieranej przez pierścień. zawrócić samolotu nad wioską. Bo też dusze jednodniowe są próbą odpowiedzi na pytanie zadawane przez najwybitniejsze umysły epoki, dlaczego ludzkość tak łatwo jest podatna na idee jej niesłużące, na fetysze świecące podawane w zamian zamiast prawdy, wreszcie wykorzystywanie laickiego światopoglądu w walce z odmiennym pojmowaniem świata.

Jest tu także ocena transformacji języka zmierzającego w kierunku marginalizacji uczuć, piękna, zatracania istoty elegii. Samsel w swoich poprzednich książkach udanie polemizował z Norwidem, Miłoszem, Herbertem, próbował jakby znaleźć klucz do wspólnego domu, w którym mogłaby egzystować różnorodność tych trzech wielkich postaci świata literatury. Najnowszy tom: Dusze jednodniowe jest propozycją, jakiej dotąd w powojennej poezji nie było. Tom ten jest podsumowaniem rozważań poety, jakie miały miejsce w Dormitoriach i w Abiectum Altissimum- tomach wydanych wcześniej i tak przychylnie przyjętych przez krytykę.

Zwraca się uwagę na współczesne trendy poezji, w których dominuje ekstrawagancja, nonszalancki język, utwory często pozbawione są treści. Samsel udanie próbuje przełamać te stereotypy (już powszechnie panujące) przy tym mówi o sobie, że nie jest bynajmniej znakiem czasu, nie zamierza usadowić się w centrum jakichkolwiek rozważań, mimo takich deklaracji, jest jednym z niewielu przedstawicieli młodego pokolenia poezji polskiej, którzy starają się wnieść wiele nowych wartości do tego gatunku literatury.

Dlatego w pełni świadom jego dokonań, posiadanej wiedzy (filolog, filozof, związany z Uniwersytetem Warszawskim, badacz poezji Norwida, krytyk literacki, historyk literatury) konsekwencji, z jaką wnika w zagadnienia i problemy współczesnej poezji (nie tylko poezji), rekomenduję tom Dusze jednodniowe, czytelnikom pragnącym poezji uduchowionej, nasiąkniętej rozważaniami filozoficznymi, poezji bogatej w odniesienia historyczne, odwołującej się do arcydzieł literatury, zwłaszcza, że w ostatnich czasach, Samsel bardzo się angażował w relację Norwid- Conrad, czego pokłosiem jest obrona doktoratu na Uniwersytecie Warszawskim.

Z radością przyjąłem informację o obronie doktoratu przez poetę z Ostrołęki, w szczególności próbę wykazania różnic, bądź punktów zbieżnych epiki Cypriana Norwida i Josepha Conrada w perspektywie modernizmu. Gratuluje Karolowi Samselowi i życzę dalszych sukcesów naukowych i twórczych.


_______________________________

 

Karol Samsel, Dusze jednodniowe, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2013, stron 88.

Fotografie: B.P. Klary, opracowanie graficzne i ilustracje: O. Raciborska.

_______________________________

 

 

 

Requiem

Boże mój. Pochłonąłeś nas wszystkich.

Niech Twoje imię będzie błogosławione –

mówili ci, którzy rozumieli sens poematu.

Odzyskiwali dawny bieg ciała. Snuli skutek

jak bielidło rozlane w ciemnym mieszkaniu.

Trwał czas rozkwitu i nikt nie miał odwagi

prosić o słowa, którymi nas oszołomiłeś.

Mieliśmy przecież arkę. Jej oddzielona głowa

świeciła nocą nad rozbitymi amforami.

Nie utyskujcie nad zimnem znaków –

powiedziałeś, Boże, sczytując nasze sny.

Zrywając nam sznury jak nieporozumienia

ze sztywniejących karków. Linki do bielizny,

paski, jedwabne chusty. Nam niosącym wota

jak prawa do ślepoty. Jak szczelinę domu.

Ich modlitwa była rozmową o krwi.

Ja prosiłem Cię o jesień. Jesień pełną

rozkładających się krzewów. Ostu. Bylin.

Rozumiałem. Przeszedłeś przeze mnie,

jakby moje ciało było skutkiem zmowy

i już nie wrócisz, zdjęty obrzydzeniem.

 

 

Anagram

Ten, który mnie zadręczył, stoi dziś przy tobie.

Doświadczaj go w oddaleniu. Kolor i proporcja,

precyzja i osłona – podążą za tobą i ocalą cię.

Nie spożywaj pokarmów, a nie rozbije ust twoich

o skrzydło. Nie nazwie cię najdroższym. Nie uderzy

diamentem w twarz, jakby mierzył w szklaną elipsę.

Pomiędzy moją pieśnią a twoją skargą, Jeremiaszu,

nasz Bóg piękny jak anagram. Jak płótno malarza

przebitego lustrem. On się nie uskarża – jest morzem

i łodzią, fiolką tabletek, elegią, gwiazdozbiorem.

Coraz trudniej mi go wielbić – trudniej niż mierzyć

do siebie w letni wieczór z broni, gdy nie ma nadziei

na ranę, na dym oddarty od powietrza. A wszystkie

narody ziemi znaczą tyle, co dzban mokrej gliny,

z którego się pije, w którym się obmywa, zanurza

resztki palców. Oby nasz Bóg nigdy nie zwlekał.

Nie zniósłbym, Jeremiaszu, gdyby to serce z wody

i popiołu, przez które oślepłem, przełamało promień

i spaliło mnie żywcem. Noce są długie, paschy przenikliwe:

łudzę go jeszcze świętymi czynami. Jeszcze pokrzepiam.

Dla niego zasypuję otchłań krwią i ziemią.

 

 

Kaligram

Bardziej zapewne zależało mu

na moim dziele niż na mojej duszy.

O. J. Tauschinski, „Świętokradztwo”

nie rozmyślajmy o marku. w nim jednym

sieć pęknięć nie stworzyła mozaiki:

w ostatnim dniu lipca zadławił się tabletkami

nasennymi, a ja miałam klucz do mieszkania.

oto moja trójca, łaskawco: komoda jego matki,

żegnający uśmiech i rozpięta piżama.

czy kiedykolwiek mógł wyglądać mniej groteskowo,

poprzecinany plamami słońca? syn boga mitry,

król świetlisty i tkliwy, ksiądz marek, kobieta-łazarz:

lux divina caecis irradiat, ale uwierz mi, nie było tam

miejsca na czułość. odebrałeś tę przestrzeń. przesunąłeś

kolejność. nie wspomnę dziś marka, proszę, nie pytaj

mnie, jak kobieta kochała mężczyznę. jak nienawidziła.

nie odpowiem: niewiele. niewiele we mnie zasiewu,

prawie nic z ziarna dla ptaków. na ziemi spalonej

od ognisk wszyscy ciebie oskarżają. szemrają

o wiecznym ucisku, o dziele rąk twoich, które

zanurzyłeś we wrzącej wodzie. szczepi ich gniew:

istniejesz do momentu, w którym spełnią wyrok.

nie wiem, kim mógłbyś być jeszcze.

nie czuję tęsknoty.

 

 

Monogram

Jestem wreszcie w jego domu. Moi bracia

nazywali go przybytkiem lub królestwem.

Wchodzili srebrnym portykiem. W płaszczach

nieśli dary bogów olimpijskich, jakby

znaki pojednania rzek i pochwała zaklęć

zrosły się w pryzmie śniegu i zrodziły

hostię. Oto Jerozolima – mówili czystą

mową poranków – tak się zmartwychwstaje

do miłości. Z uśmiechem wskazywali aksjomat:

lapidarium z ich niedokończonym imieniem.

Nie mogłem otrząsnąć się z ciszy, która

rosła we mnie jak rozpadlina pełna

zniszczonych obecności. W imię imion,

ratujcie go przed sobą samym – błagałem

w środku królestwa, jakby był we mnie,

a ja w nim od stworzenia świata. Jakbym

znał jego potrzeby, a on był monogramem

czytanym z łatwością jak kroniki miast.

Mówiłem mu ze strapieniem:

jesteś wymownym, widzę cię jasno.

Światło zakryło mi usta.

Zacząłem krzyczeć:

jesteś niewymownym.

Ciemność wyrwała mi język.

 

 

Genesis

Ta ścieżka już się skończyła. To prawda: wielu umarło,

zanim dotarli do kraju, w którym studium odmieniało

ciała ludzkie. Nikomu nie zawinili – zdumiewało mnie

to, ile przemian znieść mogli w imię swoich nauczycieli,

ich pism i traktatów. Logicy, filozofowie, mistycy –

a wystarczyłby jeden szyfr, jedna przysięga,

jedno poczęcie. Ze zwykłej kobiety, rodzącej

w szpitalu na Pawiaku, w czterdziestym trzecim.

Zrównanej ze zwierzęciem, spokojnej lub szalonej.

Tym byłoby credo, i z tej fantazji rosłaby hostia.

Z niej domy świętych i pola przeklętych. Tabor,

Hakeldama. Nowy czas i początek – into each life

some rain must fall. Nie trzeba było niczego więcej

poza owocem zawiniętym w brudną koszulę

i strachem ciepłym jak chleb. Mój ojciec

to zrozumiał i zasadzał ogrody, nawet

gdy kaleczył go nóż do cięcia kwiatów.

Jeśli pozostawiał pokrwawioną obrączkę

w bruździe ziemi, czynił to ukradkiem

i zwlekał z obmyciem. Bo krew na ręku

to krew na wahadle. Obietnicy obrotu

i obietnicy spoczynku nie miesza się

ze sobą.

 

 

Brewiarz

 

To, co mnie zabiło,

wyniosłem na zewnątrz,

by stało się tobą.

 

Boże mój boże

czemuś mnie opuścił.

 

http://literatki.com/9172/dusze-jednodniowe-fragmenty-tomiku-karola-samsela

db

Jerzy Beniamin Zimny

Dwa debiuty

Koniec roku wypadałoby zakończyć optymistycznym akcentem. Miniony rok sypnął dobrą poezją, liczne debiuty sporo ciekawych książek. O większości informowałem, tutaj i winnych miejscach, dzisiaj przedstawiam Państwu dwóch debiutantów, których dzieli kilka pokoleń. W Zeszytach Poetyckich ukazał się rzutem na taśmę debiutancki tomik Arkadiusza Kwaczka z Warszawy pt: Arkadiament, tomik, który na już swoją warsztatową historię. Arek długo pracował nad tekstami, miał ambicję wydać dobrą książkę w renomowanej oficynie. I to się udało. Drugi debiut (zbiór wierszy rozproszonych, drukowanych w pismach i antologiach regionalnych) jest dziełem konińskiej poetki starszego pokolenia Pani Ireny Szałek. Urodzona w 1928 roku we Włocławku, debiutowała opowiadaniem w tygodniku Zorza. Jej wiersze znalazły się w antologii poezji konińskiej 1976-1996. Działała w klubie literackim przy Miejskiej Bibliotece Publicznej w Turku. Wydany niedawno zbiór jej wierszy pt. Wsłuchani w ciszę przez Wydawnictwo Setidava Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie jest formalnie debiutem książkowym.

Poetka pisze: Moje najdalsze wspomnienia z Konina sięgają lat trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy mój ojciec otrzymał przeniesienie służbowe z Nieszawy do małego naówczas powiatowego miasta. Dzisiaj z perspektywy czasu oceniam tamten okres za najszczęśliwszy, beztroski, radosny. Lubię ciepło przeżytych chwil - pisze w jednym z wierszy - zastanawiam się nad fenomenem tej poezji, która jakby powstała z popiołów pamięci, a ciepło przeżytych chwil nigdy nie wygasło. Wszystko w czasie bardzo oddalone a jednak bliskie, tak jak łąka dzieciństwa, z motylami: wracają wspomnieniem tak bliskim, że tylko się schylić po nie. Poetka nie przywołuje obrazów z przeszłości, przeżywa je na nowo, jakby zdarzenia miały miejsce stosunkowo niedawno, co pozwala zapomnieć o skutkach będących konsekwencją przemijania, u Ireny Szałek wszystko trwa nadal, nic nie przemija. Chylę czoła przed taką postawą liryczną, dlatego przyjąłem ten debiut bez konieczności wnikania w szczegóły natury merytorycznej i nie mam zamiaru dokonywać porównania z tym, co prezentują młodsi poeci obecnie. Wystarczy mi piękny, czyściutki język, jakim posługuje się poetka. A także autentyczność podmiotu lirycznego.

Drugi debiutant, pisze o sobie krótko: mam 23 lata, szukam wiedzy, poezji, inspiracji i czytelników. Przed debiutem książkowym, publikował głównie w internecie, zdradzając nieprzeciętny talent, wgłębiał tajniki wiedzy przy boku starszych kolegów. Wzorów do naśladowania unikał i unika, pragnie na swój sposób ogarnąć poetycki warsztat, dotychczasowe próby wyartykułowania własnego stylu przyniosły efekt w postaci debiutu książkowego. Na blogu pisałem w ubiegłym roku: czytałem niedawno teksty Arka, które znajdą się w debiutanckim tomie, i mogę powiedzieć, że jest to poezja nacechowana polotem, mimo niedużego doświadczenia podmiotu, emanuje dojrzałym spojrzeniem na wszystko będące przedmiotem dociekań. Podmiot zachowuje dystans, niekiedy wciela się w inną postać, aby uwiarygodnić swoje położenie, zarówno w czasie jak i miejscach obcych, nigdy dotąd niepoznanych. To zrozumiałe. Poeta z Warszawy, ma szansę zaistnieć także, jako prozaik, dał już temu dowód pisząc małe formy nacechowane liryzmem, niebanalne w przekazie. Pisząc to, miałem nadzieję rychłego debiutu Arka, ale nie za wszelką cenę, pojął, że czas działa na jego korzyść, cyzelował teksty, poprawiał, uzupełniał i to się opłaciło, zarówno jemu jak i wydawcy.

Dwa debiuty stojące na dwóch biegunach, pomiędzy nimi więcej niż połowa wieku, i jakże odmienne rzeczywistości towarzyszące autorom. Z jednej strony historyczny bagaż doświadczeń, z drugiej świeżość spojrzenia, brak doświadczenia wypełniony kreacjami i bardziej złożonym językiem, w którym metafory, jeśli się pojawiają to dają obraz sytuacyjny. Obrazy i zdarzenia w czasie przeszłym dokonanym, przedstawić może jedynie język komunikatywny, klasyczny, dlatego oba tomiki mają dla mnie duże znaczenie, mimo że dzieli je językowa, składniowa przepaść (sześć dekad ewolucji poetyckiego języka). Poniżej pozwoliłem sobie bez zgody autorów zamieścić po jednym wierszu z debiutanckich tomów.

Irena Szałek

 

Spojrzenie

Jestem jak dzień znużony,

co z białej chusty zmierzchem nić wysnuwa.

i jak ślepiec, gdy w nocy swej mrokach,

szorstkość wyczuje włókna.

Jest obojętność, którą śmierć przywodzi.

W pustym pokoju nieme stoją krzesła,

w kręgu lampy człowieczego znoju.

 

Arkadiusz Kwaczek

Dziewczynka z shamisenem

dziewczynko z shamisenem, nie zaciskaj zbyt mocno

plektronu w swojej drobnej dłoni. niech trzy struny

nie redukują jeszcze świata do dźwięków płaczliwych

jak skrzypce, a skrywanej miłości do głodu

 

kiedyś będziesz jakby czwarta żyła instrumentu

- cała z nylonu, lecz dźwięk, który wsiąknie w skórę

nie wypłucze cię z dokonanego wyboru

 

dziewczynko z shamisenem, popatrz na morwę w ogrodzie

kiedyś jej owoc ubierze cię w kimono, a ty oddzielisz

ciało od kobiety, naprężysz struny, zaśpiewasz o miłości

o tym jak czarne włosy dojrzewają noc.

Zrozumieć życie, jego sens, w kontekście zderzenia materializmu i duchowego bogactwa, to utwierdzać się w przekonaniu absolutnej wyższości humanizmu, to zdobytym przeświadczeniem skrystalizować własne człowieczeństwo, stosunek do drugiego człowieka, jego potrzeb. Patriotyzm jest drugim czynnikiem, bez którego nie pełnej osobowości ludzkiej, wyzwalający najgłębsze odczucia wartości integrujące społeczeństwo na rzecz macierzystego kraju. Fundamentem życia jest godność osobista i świadomość więzi z ojczystą ziemią. Osłona tych wartości pozwala zachować w różnych sytuacjach równowagę wewnętrzną i szacunek do samego siebie. Pisze we wstępie do swojej książki Irena Szałek. Należy o tym pamiętać.

 

Przedruk:  http://jerzybeniaminzimny.blogspot.com/

 

Jerzy Beniamin Zimny

Macieja Rasia aspiracje

Niewiele informacji można znaleźć w mediach o Macieju Rasiu. Poeta z Krotoszyna, aktualnie studiujący lingwistykę mówi o sobie że: piszę powoli. Potwierdzeniem tego są wiersze pomieszczone w tomie: Pasmo, nagrodzonym w Strzelinie podczas kolejny edycji "Granitowej Strzały" Maciej Raś należy do tych poetów, którzy zaistnieli poprzez swoje wiersze. W istocie, nigdy przed tym nie słyszałem o Macieju, czytałem kilka jego wierszy i powiem, że zrobiły na mnie wrażenie, utkwiły w pamięci i dopiero sukces w Strzelinie jakby usankcjonował wszystkie dotychczasowe poczynania poety, jednocześnie sama poezja Macieja zaistniała bez względu na opinie, wyróżnienia. Teraz czas na wizerunek autora, lecz sądzę że nie marzy mu się afirmacja, wychodzi z założenia pierwszeństwa poezji w konfiguracji z autorem i wszelką percepcją. Czy Maciej Raś dostąpi zaszczytów innego Krotoszanina, Andrzeja Wiedemanna? Nie mniej jednak wyczuwam prawdopodobieństwo sukcesów, skoro w debiucie Raś sygnalizuje sprawne posługiwanie się językiem jako tworzywem, potrafi panować nad nim, nadaje mu nowych odniesień a składnia budzi podziw. To jest już odrębna dykcja, to są udane próbny osobnej składni przy wykorzystaniu najlepszych cech poezji minionych dekad. Jeszcze wiele innych wartości dostrzegam, będą one przedmiotem dalszych ocen, czego jestem pewien, albowiem ekspansja Macieja Rasia dopiero się zaczęła.



Notatki z poriomanii (2)


tutejsze kobiety noszą białe uniformy,
wiążą nitki na zwłokę. Odpowiedzą
na jedną z anegdot, jeśli znajdą mowę.
Podobnie taki fragment wersu:
"może zabrakło języka" - od tego zaczął
- od fragmentu spisanego z listu.

Tutejsze kobiety wiążą białą nitkę,
numerują strony. Cokolwiek ruszysz:

stół, bambus na stole, bambus na każdym

stole. Dużo stołów wokół i dużo do dodania.
Na przykład czekolada lub osobliwe ślady.

Czekolada jest gorąca, ślady jeszcze świeże.
Kobiety są przy stołach, zmieniają znaczenie,

zdejmują uniformy i drą je na strzępy.
Chciałbym ci napisać jak to się broniłem.

Nie ma z czego spisać, więc przerywam nitkę.

(z tomu : Pasmo)



xxx

idziemy na junikowski cmentarz.
Zmaczasz chustkę wodą i pytasz,
czy ciekną po tobie zmarli.

Nie ciekną po tobie zmarli - mówię
Wciągam wodę na powierzchnię
aż do bólu w rękach: podlewam zmarłych,
podlewam zmarłych, żeby rośli

byli i uśmiechnięci. Szyszki
spadają nam na głowy.

Zmarli chowają się pod płotem,
równiutko, rocznikami.

Wietrzymy najmniejsze zmiany.
Schniemy w słońcu.
(...)

(z tomu: Pasmo)

Poruszająca to poezja, niezwykle bogata w znaczenia obrazowane językiem, poeta niby milczy, mówią za niego osoby bytujące na pograniczu rozumienia i patrzenia przez chory pryzmat. Raś wędruje z konieczności, z wewnętrznego przymusu ale nie daje poznać czytelnikowi trasy, kierunku w którym podążają bohaterowie liryczni, milczący: odpowiedzą jeśli znajdą język, są przy stołach zmieniają znaczenie. To jest to novum, nowa funkcja czy nowe funkcje jakie narzuca językowi poeta, inne punkty odniesienia, słowa na służbie, z której nigdy do końca nie wiadomo co wyniknie? Na ile u Rasia jest to zamierzony zabieg- okaże się w przyszłości, z pewnością jednak, drzemie w nim pierwiastek liryczny, który póki co, nie da się zdefiniować. Polecam uwadze czytelników Pasmo Macieja Rasia.

Jerzy Beniamin Zimny

W zagrodzie poety

Stanisław Neumert urodził się 5 maja 1939 r. w Gulczu. Studiował Polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Debiutował w roku 1960. Wydał: "Miejsce zmagań" (1964), "Imię" (1965), "Ujście" (1966), "Źródła ziemi" (1972), "Ku wzgórzom światła" (1977), "Popychane wiatrem" (1980), "Pora Odlotów" (1989), "Koń śpiewa rozwianą grzywą" (1992), "Wszędzie jesteśmy w wierszach" (1994), "Chitynowy pył" (2000). W roku 1978 Stanisław Neumert został laureatem Nagrody im. Stanisława Piętaka. Publikował w piśmie literackim "Literaturzeitschrift-exempla-Europa-Osteuropa"
Almanachu "Stuttgarter Schriftztellertaus" (1983-2003). Jest autorem jedenastu książek, mieszka w Gulczu. 

Oto jest zysk z codziennych rozmów - krajobrazów ułożonych w sceny, dziejące się, podpatrzone mimochodem - niekiedy z pozycji człowieka wdeptanego w ziemię. Gotówka odłożona w przepaścistych sejfach pamięci, okup za życia - czy drobne wydawane z ulgą. mimo nad wyraz miarodajnych wypowiedzi nie wiemy dlaczego ta sucha masa liter (tak sucha, że słychać szelest skręcającego się "sz" na którejś ze stronic) zaczyna pod palcami twych oczu płodzić niezliczone ilości światów. Tak odmiennych i obcych sobie, okolnych granicami najeżonymi lufami karabinów i dział - gotowych walczyć z sobą na śmierć i życie. Tylko na szczęście ich płochliwe byty, tak odległe jedne od drugich, że nawet najodleglejsze grawitacje nie nakładają się rąbkiem. Stąd - pokój istnieje nadal, a stosy suchych liter, tyle razy zajmujące się płomieniem, dalej trwają zakartowane w stronicach tej książki. Dalej rozciągają się pola. Falują na zboczach wiatru złocistym ziarnem. Pisał we wstępie do swojej kolejnej książki Stanisław Neumert. Czytając to dzisiaj mam wrażenie że jest to liryczne credo poety, w którym dominuje nieustanne zmaganie się ze słowem, mini-bytem, bo przecież każde słowo coś wyraża, a już najbardziej, to - poetyckie zaangażowane w służbę na wieki wieków, jak te falujące na wietrze złote ziarna. O poezji Stanisława Neumerta pisano dużo i często, opinie, cezury odbiegały od siebie diametralnie, dość powiedzieć, że w pewnym momencie poeta został jakby zawieszony w próżni, albowiem krytyka nie znalazła dla niego miejsca wśród powszechnie definiowanych adresów przynależności w ramach pokolenia, nurtów czy odrębności nie budzącej sporów. Przytoczę kilka opinii znanych krytyków literackich:

W sielankowym, bukolicznym nawet krajobrazie dzieciństwa, poeta odnajduje potwierdzenie głosu własnego sumienia. Bowiem prawdziwe, mądre guślarstwo wymaga czegoś więcej niż prostackiego zaklinania pamięci, tęsknego przywoływania wspomnień z dzieciństwa lub sielskiej młodości. Autor Pory odlotów, raz jeszcze udowodnił, że jest guślarzem, który wie, gdzie szukać nowych gwiazd widnokręgów. A i z czysto literackiego punktu widzenia wierszom Stanisława Neumerta zarzucić nie można - najbłahszej ułomności.

Marek Obarski.

W odróżnieniu od licznych poetów nurtu chłopskiego Stanisław Neumert nigdy nie zerwał, najbardziej bezpośrednich, więzi łączących go ze środowiskiem, z którego wyrósł. Pozostał na wsi, jest nowoczesnym rolnikiem - producentem. Jeśli jednak czytać uważnie jego wiersze, widać w nich ten sam dramat, co u jego " miejskich" (ale ze wsi się wywodzących) kolegów. Dramat odstępstwa i nietożsamości. Jest to w swej istocie dramat kulturowy. Paradoksalnie: ci, którzy najpełniej zdają się wyrazić świadomość swego środowiska, swej klasy, jednocześnie najbardziej dramatycznie odczuwają swą nietożsamość. Albo raczej - równoczesne bytowanie w dwóch sferach kultury , w dwu odmiennych systemach wartości, rodzi cały system dramatycznych napięć. Tym silniejszych, im bardziej mocno odczuwają więź ze zbiorowością.

Andrzej K. Waśkiewicz

Czy - tak jak proza - istnieje poezja nurtu wiejskiego? Oczywiście cechy te mnożna przypisać wszelkiej poezji ludowej. Ale przecież Stanisław Neumert nie jest poetą ludowym. Więc? Pozostaje formuła autentyzmu lub, za czym coraz częściej opowiadam się, neoautentyzmu. Związki poety z jego podglebiem, z naturalistycznie przeżywanym otoczeniem i pejzażem, od których nie szuka się ucieczki, lecz w którym chce się odnaleźć wszelkie znaki własnej tożsamości, jedności ze światem, nie zawsze wszak ugodowej, niekiedy boleśnie pękającej, ale jednak przypisanych do wartości natury. I takiej formie poezja Neumerta odpowiada. Taką formułę realizuje. Ileż w tych wierszach świadomości integralnego połączenia z wiejskim pejzażem i losem, ileż zachwytu nad porządkiem Natury, a zarazem dręczącego doznawania go, i pytań zdradzających egzystencjalny niepokój. Poezja to nie jest próba buntu, ale też nie niesie prób łatwej komitywy ze światem - ona raczej obok niego, realnego i oczywistego, chce stać się alternatywnym obszarem rzeczywistości, chce poprzez wiersz wyłuskać bardziej prawdziwy, bo intelektualny, sposób istnienia w tym świecie.
I właśnie ów wiejski autentyzm Neumerta połączony z refleksyjnym i egzystencjalnym uniwersalizmem, może raczej zderzony z nim, wyłania jakby nową koncepcję liryki. W której poniekąd spełnia się postulat Rocha Sulimy dotyczący uniwersalizacji i dialogu kultur literatury wiejskiej. Literatura ta nie chce zaprzeczać samej sobie, nie wyrzeka się autentyzmu, lecz równocześnie zadowala się już samą etnografią swego świata. Tworzy wizerunek człowieka o ogólnoludzkich walorach, człowieka ontologicznie oderwanego od uwarunkowań wsi, choć społecznie z nią zrośniętego. I wizerunek ten powstaje także z języka wyzwolonego od instrumentalnych atrybutów ludowości. Powstaje w języku ogólnohumanistycznych wartości. W tej mierze poezja Stanisława Neumerta jest świeża, samodzielna i objawiająca nowe możliwości swego nurtu.

Leszek Żuliński

Z perspektywy czasu najbliższy prawdy o Neumercie jest Żuliński, przydzielający poecie wizytówkę neoautentyzmu. W istocie, wiele uniwersalizmów znajdujemy w liryce Neumerta, w której język jest wyzwolony od instrumentalnych atrybutów ludowości, co można zarzucić poetom w ostatnich latach, nowa fala autentyzmu nie jest w stanie wyzwolić się od wspomnianych atrybutów, albowiem nazbyt stara się o wykazanie tożsamości posługując się jedynie tropami zapominając o języku poszukującym nowych widnokręgów. Aż nadto widoczne jest u nich prostackie zaklinanie pamięci, tęskne przywoływanie wspomnień z przeszłości, sielskość i magia mająca spełniać funkcję tajemniczości, doskonałości utworu. U Neumerta nic z tych rzeczy.

Jerzy Beniamin Zimny

 

RECENZJE

 

Ten - co jeszcze gryzie powietrze

 

Fenomen Jerzego Szatkowskiego jest osobny. Nie można znaleźć ani w przeszłości, ani obecnie twórcy, który tak odważnie wkracza w rzeczywistość słowem odkrywanym w języku potocznym w sposób nie kolidujący z semantyką. Jako poeta wywodzący się z kręgów kontrkulturowych (przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) trwale zaznaczył swoją obecność w życiu literackim wyrazistą, wyróżniają się osobowością poetycką. A przecież w tamtym okresie, w podobny sposób akcentowali swoją obecność inni wielcy poeci: Stachura, Milczewski, Żernicki i Babiński. Wszyscy wymieni wraz z Szatkowskim stanowili grupę prekursorów nurtu zwanego potocznie "życiopisaniem". Nie jestem do końca przekonany, że Szatkowski, podobnie jak jego koledzy, w swoich rozważaniach obłaskawiał rzeczy proste, powszechne w użytkowaniu, nieskomplikowane. Taka opinia ma obecnie charakter obiegowy i jak dotąd nikt jej nie podważył. A szkoda, ponieważ już wtedy Szatkowski i Milczewski, mniej Żernicki, bardziej korzystali z języka jako tworzywa, aniżeli skupiali się na tropach i metaforach, podstawowych środkach przekazu treści.

Błędem byłoby wyrokować, że Szatkowski osiągnął jedynie szczyt inwentyki lingwistycznej. W istocie tak było, ale obok tego poeta nie stronił od kodu i symbolu, przy czym to "korzystanie" miało charakter tworzenia właśnie kodów i symboli za pomocą neologizmów, z których konstruował metafory będące stricte rzeczywistym obrazem stanu i nastroju, nierzadko przedmiotu.

Szatkowski znany i nieznany. Zrozumiany albo pomijany z powodu ponadczasowości jego poezji. Trudno powiedzieć nawet po tylu latach coś ostatecznego, aby być bliżej prawdy o Nim. O jego poezji czerpiącej z dokonań Norwida i Leśmiana, które ulepszał, modyfikował w sposób dla siebie szczególny, nie stroniąc od eksperymentów językowych, udanych w całej rozciągłości. To właśnie jest owym fenomenem, nie do końca zdefiniowanym przez historyków literatury po dzień dzisiejszy. Nie ulega wątpliwości, że w eksperymentach językowych, w tworzeniu neologizmów, Szatkowski zaszedł najdalej. O wiele dalej aniżeli Milczewski, chociaż w pewnym okresie palmę pierwszeństwa przypisywano temu drugiemu. Dobrze się stało, bo stosunkowo niedawno pojawiła się opinia, że poezja Jerzego Szatkowskiego była i jest prymarna wobec poezji Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański w jednym z numerów Akantu tak oto napisał: J. Szatkowski swoją poezję osadził w kulturze, w przyrodzie /w biologii/, w prowincji nazwanej dokładniej i od środka swoich stanów i wizji duchowych. Poezja Mileczewskiego-Bruna jest poezją "po łebkach", myślowo i językowo prostszą, bardziej pospolitą, uboższą, /na to zresztą stawiając!/.

Triada dla Iwony (cyklamen prawdosłowny) jest dziełem (nie boję się użyć takiego określenia) wybitnym. Podział na trzy części był podyktowany stanem emocjonalnym autora do podmiotu jego uwielbienia. Dlatego utwór powstawał w dość długim czasie, z przerwami kilkuletnimi. Pierwsza część - "DO ZIELNIKA IWY - PISONIA (JAWOSTKA) PRZEDŚLUBNA" dotyczy okresu przedmałżeńskiego poety. Druga część - "DO ZIELNIKA IWY - ŻONIWY MOJEJ PRZYPISEK" została napisana dwa lata później. Trzecia część -"Z ZIELNIKA IWY -ŻONIWY MOJEJ - SPOWIEDŹ" powstała po ośmiu latach, w 1972 roku. I ta właśnie część stanowi dla mnie największą zagadkę. Doszukałem się w niej wielu fraz i momentów świadczących o przewidywanych poety dotyczących dalszego losu tego związku:

siwiec?, starzec popielny?, przegorzan? - o nie! - jam

wielosił w kwieciu! a… żyłem jak mniszek pospolity

bratek józefek ostrożeń czy skrytek trędownik wręcz /-/

Spowiedź młodego poety w roli męża, czy spowiedź samotnego starca? Odpowiedź na to pytanie znajduję w drugiej strofie tej części:

(…)

a tyś mi, Iwonko - muzą, werweną była… kapłanką

bożej iskierki skalnicą /-/ z ciebie - wszystkie moje

dobromyśli, cała ma pisownia, słowienia, lawsonie…

o! - niech to… czwarta! - i…arcy - czerniec sam!

(…)

Droga! krzyżyczek Ci na drogę i całusek! już

nigdy przenigdy szarotką boimką, ale śmiałką radostką

tańcówką cieszynianką bądź! Amen: = Niech się tak stanie

Jeżeli wcześniej wspomniałem o życiopisaniu, to teraz muszę zweryfikować ten pogląd, poszerzyć jego znaczenie o zdolność przewidywania, a także zaryzykować stwierdzenie, że Szatkowski, podobnie jak Babiński, zmierzał do samounicestwienia, tylko że w innym obszarze, dlatego odbiegającym od praktyk rimbaudowskich. W przeciwieństwie do swoich wielkich kolegów, poezja stała się jego życiem, a nie sposobem na życie, dlatego przetrwał mimo wielu niepowodzeń, czym tłumaczę ów "krzyżyczek na drogę", na zakończenie spowiedzi "starca", w trzeciej części poematu.

Scenariusz życia, pisany poetyckim słowem wiele lat temu, mógł budzić wątpliwości, rodzić posądzenia o nierealną kreację, budowanie lotnego bytu, sztuczne stwarzanie zakrętów, a także mit wiecznej wędrówki. Lektura Triady po części to potwierdza:

(…krucjata moja dzień i noc teraz

i zawsze, i przez wszystkie minutki

a imię jej: piechota, pływacz, przelot

żem zda się - dla postronnych - podróżnik

wieczny ja wędrownik albo też włóczydło).

Niewątpliwie, w pierwszym okresie swojej twórczości, poeta przemierzał kraj, aż osiadł w Antoniewie:

chociażem twardziak tęgoskór,

to mi bez Ciebie, "Jobowe łzy"…

a dalej: gorzknia, szarota sępolia

grążel i zerwa, przepad i zwiąd

- żaden żywiec, jeno: dzwonek

kropidło i kosaciec żałobny na amen

Nie wiem, ale tak mi przynoszą powyższe wersy obrazy przyszłego Antoniewa, kresu wszystkich wędrówek poety. Nic nie jest wieczne, wieczna jest tylko samotność, osamotnienie: „twardziaka tęgoskóra, w gorzkni, szarocie - gdzie grążel i zerwa, a na koniec dzwonek kropidło i kosaciec żałobny na amen”. Trudno wyrokować, czy w tym stwierdzeniu jest choć krzta prawdy, podejrzenie o taki stan rzeczy ma swoje uzasadnienie, teraz po latach, kiedy wiadomo, że poeta zrzucił "plecak", ten sam, o którym pisał Bruno, w 1979 roku/kiedy w końcu zrzucę plecak na dłużej?/.

Triada dla Iwony i o Iwonie w formie erotyków nietypowych, odmiennych od tego gatunku we wszystkich, walorach poetyckich. Nie ma tu ciała, gry i ruchu, są stany i świat roślinny personifikowany do cech i kształtów człowieczych. Jest też miłość wyrażana obrazami, metaforyką, ukryta w zwrotkach, które nadają jej nowe imię, nierzadko nowe znaczenie i kształty, bez uciekania się do surrealizmu, przy zachowaniu źródłowej semantyki. Czytelnik płynie po ogrodach i łąkach, w których jawią się rośliny przyozdabiane innymi roślinami, rośliny zupełnie nowe, albo inaczej nazwane, są też męskie akcenty, ale bardziej chropowate, podle odrealnione, nierzadko odżegnywane od cnót, tak, aby kontrast między pięknem i jego użytkownikiem był jak najjaskrawszy. W istocie, podmiot, jego Zielnik, doskonały i funkcjonalny, kompletowany jest przez dłonie przypominający „tęgoskór, grążel, przepad i zwiąd”. Tak autor obrazuje siebie samego i tak deprecjonuje swój świat, który nie bardzo pasuje do tego Zielnika.

Skromność czy tylko poza maskująca postać wrażliwego poety, męża i kochanka, partnera życiowego? Raczej poza wybiegająca w daleką przyszłość, stawiająca werdykt teraz, w momencie uwielbienia, werdykt zawieszenia w czasie do momentu jego realizacji, który to moment jest jakby przedziałem czasowym aż do skończoności życia samego poety. Zdumiewające i szokujące zarazem. Nie dopatruję się tutaj błędnej interpretacji, nadużycia z mojej strony, ponieważ minione lata, począwszy od 1979 roku potwierdzają znaczenie wywodów podmiotu, który dzisiaj ma wiele do powiedzenia, lecz milczy. Milczenie, bo co więcej można potwierdzić w konfrontacji z tak znakomitym dziełem? Jest skończone, a wykładnia tropów i kodów jest ponadczasowa. Z uniwersalizmem nie tylko przesłania, a także języka, który, choć z pogranicza komunikatu, nie jest fałszem i w przyszłości z błogosławieństwem Paipera, stanie się potocznym. Kiedy? - Sądzę, że kilka pokoleń na to trzeba.

Triadę czytałem kilka razy, w dużych odstępach czasowych, każdorazowo odkrywałem coś nowego, budzącego we mnie niepokój natury metafizycznej. Komparatywność dwóch światów, roślin i ludzi, niekoniecznie zawężonej jedynie do podmiotu i autora, Niby hołd, wyznanie, gloryfikacja, a w rezultacie pokłon w stronę symbiozy roślin i ludzi, z wyartykułowaniem ich wspólnych cech, podkreśleniem różnic, wzajemnych uzupełnień mimo biologicznego rozgraniczenia. W zielniku Iwony jest życie, przemijanie i nieśmiertelność, są unikaty cech i gatunków, jest człowiek-kwiat, jest człowiek-chwast. Nad nimi demiurg. siły nadprzyrodzone, bezradność mocnych tkanek i mięśni, nierówny rytm serca determinowany środowiskiem, stanem uczuć i egzystencji w wymiarze psychofizjologicznym. Jak nad tym wszystkim panuje język Szatkowskiego? Co kreuje autor, nie poprzez treść, ale poprzez obrazowanie modyfikantami? Pytania, na które zawsze będzie inna odpowiedź, uzależniona od stanu percepcji poetyckiego języka, zmiennej w czasie, weryfikowanej pokoleniami piszących, w końcu literatura weryfikowana przez naukę. Uderza i zawsze będzie uderzało jedno: narracja, prowadzenie tekstu, na który składają się neoimiona, tropy nazwane, krótkie metafory pozbawione łączników językowych narracji, symbole składane, a także interpunkcja, bardzo bogata, zaskakująco wstawiona w wersach, ozdobniki. Przyznam, początkowo traktowałem interpunkcję warsztatowo, ale teraz wiem, że poeta gra znakami, dodają one treści, tak - treści, zmuszając czytelnika do traktowania tekstu inaczej, z naciskiem na znaczenie sugestii, która być może się kryje w wersie, pojedynczej fazie, lub solo coś znaczy. Przyboś miał rację komplementując poezję Szatkowskiego, zachęcając tym samym do walki z "opancerzonymi starymi formami, Krzyżakami wypraw poetyckich nieochrzczonych jeszcze nazwiskami pogan Rzeczywistości".

Świadomie do "gwiezdnego szlaku" dopisałem Antoniewo, małą osadę otoczoną lasami kilka kilometrów od Skoków, miasteczka gdzieś w pobliżu Pałuk. Tutaj toczy się trzecia część Triady, ta pomieszczona w źródłowych tekście, i ta, która jest jej dopełnieniem, bez improwizacji, nowych cech płynących z cywilizacji, dziewicza tak samo oniryczna, nieskażona przedmiotami o znaczeniu niemetaforycznym. Tutaj kwitnie i więdnie ów Zielnik bez podmiotu, kultywowany przez poetę tak sztywno jak frazy w Triadzie znaczą, ten sam ów tęgoskór, niby łagodny, swoją dłoń kładzie na papierze i pozostawia ten sam odcisk. Inne jednak mają znaczenie linie papilarne, bo z nich życie wytarło genezę wspólnoty, skazując poetę na samotność. Jest jednak Zielnik, tyle, że skalnik, a ze ścian uśmiechają się Bruno, Andrzej, Janusz i Sted. Jest też właścicielka Zielnika, ponad wszystkimi wizerunkami dogląda białej orchidei, ukrytej w myślach poety na szczególną okazję. Może to będzie "czwarta" część Triady? Albo epilog w szatach happy endu?

Jeden z trzydziestu, którzy znaleźli się w Drodze do Ashramu. W towarzystwie Bursy, Wojaczka, Stachury, Różańskiego i kilku innych wielkich poetów - Szatkowski, "Słowiarz", poeta z wielkim dorobkiem, niewielkim w wymiarze tytułów. Powiedział wszystko? Chyba tak, ale… ma jeszcze coś do powiedzenia… resztę (-). Prozą? Warto czekać na kolejną książkę!

 

Jerzego Szatkowskiego poznałem w 1971 roku, podczas turnieju "Zielonej Wazy" w Poznaniu. Otoczony kolegami, w większości z Koła Młodych przy Poznańskim Oddziale Literatów Polskich i Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy "Wiry", odbierał główną nagrodę za wiersz: "Tryptyk autobiograficzny". Wiersz ten pamiętam, był jakby podsumowaniem dwóch części Triady, ale nieco odbiegał od jej kształtu.

Na ile, tego nie wiem, ponieważ powielaczowa odbitka tego wiersza, będąca w moim posiadaniu, jest nieczytelna. Czas zrobił swoje, dokumenty kruszeją i blakną, druk zanika, jedynie pamięć trwa, choć wiele z niej ula width=tuje. Ilekroć zaglądam do Antoniewa, odświeżam ją, wzbogacam i zawsze na nowo odkrywam autora Triady. W Antoniewie u Jerzego czas się zatrzymał, nie przypadkiem i nie destrukcyjnie, przeciwnie, w scenerii trzeciej części Triady postrzegam to magiczne miejsce. Kreacja autorska trwa, scenariusz jest realizowany z pietyzmem i szczegółami pomieszczonymi w tropach Jego dzieła. Nie ma tu przypadków i wtrąceń futurologicznych, zapożyczeń czy naleciałości postępu cywilizacji. Rośliny i kamyki pośród uwiecznionych na fotografiach postaci, przedmioty z liniami papilarnymi wielkich użytkowników, wysuszony bukiet Iwy, organki Bruna, jakby miał się za moment zjawić i wypić herbatę, wypełnić plecak i ruszyć w drogę. Droga Jerzego jest inna, nie piaszczysta, nie asfaltowa, nie liczona kilometrami, wiorstami, nie ma przy niej drzew, przydrożnych kapliczek. Nie ma chodzenia, jest lot, płynięcie. Bez dotykania stopami gruntu, bez rozgarniania wodnej tafli, unoszenie się ponad formalnymi i doczesnymi sprawami w imię poezji, na rzecz jej hołubienia, w czasie realizacji zatrzymanym wiele lat temu. Wyznacza ją kropka w ostatnim wersie Triady. Ale nie ufam tej kropce, bo jeszcze wszystkiego nie zamknęła. Nadal żyjemy, w schowkach brezentowe plecaki, dróg przybywa, nasze są niezniszczalne, choć to w większości bezdroża. Tylko tam coś się rodzi i potem za nami wlecze jak włóczydło, jawień ostrodroży, liryczne kadzidło dymiące awangardzie pod nosem o zapachu potu i krwi tych, co jeszcze powietrze gryzą.

 

Jerzy Szatkowski "Triada dla Iwony. Cyklamen (prawdosłowny), "Okolica poetów" nr 39/81/ R.2007.

 

 

Tryptyk Jerzego Szatkowskiego

Do wsi Zagubin, na Kujawy białe gdzie ziemia licha piachy niebywałe i Potęgowa- samotna jak palec. Cała Jaskrawość mi przyświeca, i ta wisienka- Ziemia co się kręci w kosmosie, przystępuję do ciebie, gałązko jabłoni, a ty ciągle krwawisz.

Właśnie ukazał się najnowszy tom poezji Jerzego Szatkowskiego pt. Tryptyk, poświęcony w części Edwardowi Stachurze, z którym Szatkowski przemierzył kraj wzdłuż i wszerz, ku cudownym manowcom. Książka składa się z trzech rozdziałów: Motyle, Jaskółki, Tren dla Steda. Całość stanowi jakby pieśń pochwalną dedykowaną przyrodzie, miejscom wędrówek, i Stedowi. Jerzy Szatkowski, autor słynnej Triady, poematu poświęconego żonie Iwonie, jest poetą szczególnym, pisze poezję nasyconą neologizmami, językiem tak czystym, że można się w nim przejrzeć jak w źródlanej wodzie. W Tryptyku przekroczył magiczną granicę absolutnego piękna, chociaż nie tylko o pięknie pisze. Są tu teksty pisane prozą, wyjęte momenty pracy poety w ośrodku wychowawczym dla trudnej młodzieży, jest rozmowa ze Stedem- przywołane jej fragmenty z pamięci i pamiętników: Choćby:

Urocza Książniczka (bibliotekarka) zauważyła, że: Tak dużo przybywa wierszy (pospolite ruszenie słów) ale poezji, niestety coraz mniej, coraz mniej... Bo też jest wielu fałszywych poetów- powiedział Sted, a jakże przejść nieczule, obojętnie czy bezmyślnie, obok jakiegoś na pozór tylko przypadkowego, potocznego powiedzenia, zawołania, albo - zda się - ot, tak sobie, od niechcenia "rzuconych na wiatr słów" ( słynna Brunowa : :Biała lokomotywa" A, nie dalej jak wczoraj, Jurek, nasz przyjaciel Darek, który nie pisze wierszy i ja - siedzieliśmy w lesie nad piękną rzeczką Wirynką i, właśnie Darek pozdrowił przelatującego nie opodal motylka słowami, które (ośmielam się to powiedzieć) same w sobie są poezją czystej krwi. Proszę posłuchać: Kimkolwiek jesteś: brudnicą mniszką, kapturnicą dzwonkową, niedźwiedziówką nożówką, narożnicą zbrojówką- niech ci się darzy, motylku, wszystkim dziennym i nocnym braciom i siostrom twoim- jak chwila ulotnym. Wystarczy?

Pospolite ruszenie słów, a co można powiedzieć dzisiaj. Ruszenie? Nie. Nawałnica, w której dostrzec poezję jest nie lada sztuką. Jeśli co dobre trzeba je tropić a jeszcze po drodze napotkać wiele kiepskich wizerunków, wystawionych przed szereg. Próbują błyszczeć przed oczami czytelnika, a rynek zalewają tomikami, tak obszernymi jak połacie piachów na Kujawach. Takich poetów jak Szatkowski już nie ma, a jeśli są, to podobnie jak on, oddają poezji wszystko co mają, i nie szukają rozgłosu. Jest to ich życie, a życia nie da się sprzedawać tylko dlatego, że trzeba zaistnieć w świadomości innych. Poezja toczy swój żywot niezależny. Stachura o tym wiedział i Szatkowski wie. Ilekroć jestem u Jerzego czuję się poetą, zauważyłem jednak przepaść, jaka nas dzieli w życiu codziennym, nie zmienił się ani na jotę, nadal nie szuka poklasku i kontaktów ze światem wartościującym twórczość jakąkolwiek. Nie obawia się śmierci, tylko ludzi których zawiść nie ma granic, najdrobniejszy nawet szczegół jest przedmiotem zazdrości. Ale doświadczenia, czas miniony wypełniony przyjaźnią z wielkimi poezji i sztuki, są niezniszczalne. Dlatego i ja zazdroszczę Jurkowi, że nie ugiął przed dobrami wszelkimi i nadal jest tym kim był, jak mówi o sobie: tym co jeszcze powietrze gryzie:.

o, ziemio! - matko bywszych ludzi-

nigdy ich więcej do życia nie budź)

mnie się nie marzą już żadne cuda

coraz to bliżej "niebieska tancbuda"

W Tryptyku, Szatkowski pomieścił także swoją prozę, krótkie formy ale bogate obrazowo. Zwróciłem uwagę na język, w Tryptyku jakby dał mu trochę swobody, nie zmusza czytelnika do wnikliwego myślenia, wyłuskiwania elementów neologicznych, chociaż daje się zauważyć to wszystko, co wcześniej jest zakodowane w jego twórczości, a teraz też widoczne, mimo swobody narracji, i nadużywania interpunkcji, którą Szatkowski operuje z premedytacją. I nie jest to interpunkcja spełniająca funkcje gramatyczne; słynne już u niego nawiasy zamknięte bez otwarcia, znaczą bezwzględny koniec tego co wynika z treści, A wynika coraz więcej, ponieważ poeta zaczął już okres podsumowań, o czym świadczy wydany wcześniej tom prozy pt. Tak nieprawdopodobne, że aż prawdziwe. Warto tu wspomnieć o pewnej antologii: Nobliści bez Nobla, przymiarka do niej Szatkowskiego, nie byłaby na wyrost. Sama tylko Triada jest arcydziełem na miarę minionego stulecia, a jego twórczość przysporzy językoznawcom, wiele zajęcia na długie lata.

Jeszcze nie wszystko ujrzało świat, jeszcze do powiedzenia wiele potoków, rzek, jezior okazałych. i mórz głębokich. Nad wodami owady i ptaki jeszcze nie nazwane. odmiany uczuć i stanów, wszystko w barwach zmieniających się w widzeniu poety. Coraz trudniej o czyste słowo, jeszcze trudniej dogodzić samemu sobie, czytając to co wyszło spod pióra. To są słowa Jerzego, a ja je w pełni podzielam.

Jerzy Szatkowski, Tryptyk, Biblioteka "Tematu" nr 47, Bydgoszcz 2011

 

OSOBNY JAK ŚWIECZNIK

Od śmierci poety minęło ponad ćwierć wieku, okres ten przyniósł niewiele informacji na temat jego życia, ocen jego twórczości, poza nielicznymi wzmiankami w opracowaniach krytycznych, wspomnieniami kolegów i znajomych. Nikt też nie pokusił się o gruntowną ocenę jego poezji. W połowie lat osiemdziesiątych sam poeta, a także wiedza o nim nie zawsze prawdziwa oraz tragiczna, zagadkowa śmierć – wszystko urosło do mitu zamykającego usta na wiele lat tym, którzy mogli cokolwiek powiedzieć o wartościach pisania Babińskiego. Trzeba także wziąć pod uwagę fakt, że poeta był rzadko publikowany za życia. Zmowa milczenia, zamykane przed nim drzwi redakcji literackich, pomijanie ze względów politycznych i manifestowana wręcz niechęć do niego wielu decydentów. Wszystko to miało wpływ na percepcję czytelniczą, wiedzę o autorze, a także uniemożliwiało dotarcie do jego publikacji. Dość powiedzieć, że Babiński debiutował bardzo późno, w cyklu Generacje, arkuszem pt. Z całej siły wydanym w niewielkim nakładzie. Podobnie Znicze, formalny debiut poety – miał niewielki nakład, który bez problemu rozszedł się w poznańskich księgarniach.

Niewątpliwie czas pojawienia się Babińskiego jako poety nie był mu sprzyjający. Przypomnę, że był to schyłek Orientacji, koniec lat sześćdziesiątych i początek Nowej Fali. Poezję symbolu i kodu wyparła poezja deklaracji wprost. Babiński bardziej zbliżony do Orientacji, napiętnowany romantyzmem, egzystował poza nurtem awangardy, minionej i mu współczesnej. Nie okrzyknięto go osobnym zjawiskiem poza nielicznymi głosami, tolerowanie jego poezji było bowiem wyłamaniem się z powszechnej cezury obowiązującej w redakcjach poważanych pism literackich. Niewątpliwie wywarło to dodatkowe piętno na jego kruchej przecież psychice, stąd frustracja, demonstracje niechęci do liderów, prowokowane skandale w salonach, klubach itp. Tłumaczono to stanem jego zdrowia, ale w mojej ocenie był to sprzeciw wyrażony przez człowieka, który mówił wprost i był szczery aż do bólu.

Wrażliwość jako choroba? Te pytanie zadawałem sobie w przeszłości i zadaję dzisiaj. Po części odpowiedź znajduję w poezji pisanej przez Babińskiego, ale nie tylko. W mrocznych czasach PRL-u wygodnie było tłumaczyć jego zachowanie, pomijać jako poetę i człowieka. Sądzę, że dzisiaj miałby on należne mu miejsce obok najwybitniejszych nazwisk, jednakże czas wymazał to wszystko, co było na tamten okres wybitne, lecz niewygodne, a przywrócenie tych pogrzebanych wartości wymagać będzie jeszcze wielu lat, zanim idee romantyzmu, kreacja bohatera przegranego na pozór, osobowość odpychająca – będą tolerowane z punktu widzenia ich genezy i deklarowania wartości uniwersalnych.

 

Czy Babiński był romantykiem? Myślę, że tak, choć nie do końca, jego podmiot liryczny zdradza co prawda cechy bohatera romantycznego, lecz nie jest to bohater uwikłany społecznie, nie jest to rycerz ani cierpiący Werter, lecz Bard dotknięty nieprzystosowaniem do rzeczywistości panującej, buntownik bez adresu, dla którego domem jest ziemia, miejsce tragicznego ładu i pośmiertnego odrodzenia w jakikolwiek sposób. Odpowiedź znajduje się w poezji, dla której samo życie to za mało. Poemat Nike i kilka innych wierszy skłania mnie do tezy afirmującej Babińskiego jako romantyka. Bo w istocie przypisywano mu te cechy, tłumacząc jego „bezimienność” stopniem trudności w percepcji czytelniczej. Pisano, że ta poezja jest trudna, piekielnie trudna i że można ją zrozumieć dopiero po wniknięciu w świat samoudręczenia autora. Rimbaudowskie piętno, którego ja nie dostrzegam nawet dzisiaj po latach, śledząc poczynania obecnej awangardy sięgającej po znamiona poezji kodu, symbolu, a także szeroko pojmowanego formulizmu.

 

Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą. Prawdę znają nieliczni żyjący z poetów, z bezpośredniego kontaktu, nieprawdę głosili ci, którym było ona wygodna w tamtych czasach. Dzisiaj jest ona najczęściej powtarzana, powielana – szczególnie w internecie. Co ciekawe, wpisy te traktują wyłącznie o życiu poety, jego kontaktach z otoczeniem, zawierają ciekawostki, sensacje, a nawet próby charakterystyki jego osobowości nacechowanej piętnem choroby i nieprzystosowania. Mało się mówi i pisze o jego poezji, rodzą się jedynie wzmianki, do tego nie zawsze trafne. W tym dramacie niezwykle ważny jest okres po ukazaniu się Zniczy, tj. czas od 1977 do śmierci Babińskiego w 1984. Lata te nie są już tak dokładnie udokumentowane, a przecież wiadomo, że właśnie w tym okresie poeta doświadczył najwięcej. Ma rację Dariusz Tomasz Lebioda, który swego czasu pisał: „Babiński nie został zrozumiany, nie zadano sobie trudu, by wszechstronnie opisać ten fenomen artystyczny i kulturowy. I ścieżka nie prowadzi tutaj przez kozetki psychoanalityków, raczej potrzebne są rzetelne analizy krytycznoliterackie – jakby introwersje do jego świata, jakby sondy zapuszczane w jego nicość i nijakość”.

Nasuwa się pytanie: dlaczego nie „zadano sobie trudu” rzetelnej oceny poezji Babińskiego? Czy tylko z tego powodu, że zaistniała na marginesie ówczesnej awangardy, była niewygodna, stała w sprzeczności z obowiązującą linią polityczną, uderzała, podważała wartości moralne socjalizmu? Możliwe, ale trzeba także brać pod uwagę uwarunkowania społeczne, początek kryzysu ustroju, okres stanu wojennego, apogeum cenzury i trudności z wydaniem nowych książek. Tego poeta nie mógł przezwyciężyć, miał tylko poezję i (nie zawsze) papierosy z herbatą, reszta dóbr nie miała dla niego znaczenia.

W ocenie poezji Babińskiego warto pójść tropem zdefiniowanym przez Stefana Chwina. Dostrzega on znaczenie Nowej Prywatności w budowaniu reakcji na schematyzujący się obraz zbiorowości w literaturze Nowej Fali. Przejawem kształtowania się odpowiedzi miałby być ideał „samotnego wędrowcy”, „model życia na przekór”, a przede wszystkim – „mit wielkiej przygody psychicznej, traktowanie literatury jako niemal zastępczej formy życia”. Nie była to jednak tendencja nowa, przyznaje Chwin i wskazuje na bohaterów Stachury, a także na poezję Babińskiego, której wzór osobowy nie pozostawał w sprzeczności z prototypem bohatera literackiego Janusza Andermana. Według Chwina, okazał się to nurt ukryty, rozpoczynający się na początku lat sześćdziesiątych, do którego należało również wliczać Wincentego Różańskiego i późniejszego debiutanta, Wojciecha Edwarda Czerniawskiego. Proces powstania tego nurtu Chwin wyprowadzał z „obiektywnych procesów kultury”.

Sądzę, że tym tropem warto pójść, jak dotąd bowiem nie doczekaliśmy się gruntownej oceny poezji wspomnianych: Różańskiego, Czerniawskiego i Babińskiego, można zatem zaryzykować stwierdzenie, że Chwin miał rację, mówiąc o nurcie ukrytym, który nie stworzył kręgu generacji, nie umożliwił deklaracji grupie ani pokoleniu. Stąd być może nadal pokutuje termin „poetów pominiętych”, niedocenianych, a nawet „przeklętych” za swoją odrębność – osadzoną w aureoli mitu. Mity mają to do siebie, że ich wartość, zasięg i percepcja czasem są większe od wartości stworzonego dzieła. Lepiej je pozostawić historii tak długo, aż staną się zrozumiałe w dziele interpretowanym po czasie, za sprawą kolejnych pokoleń.

Por.

Andrzej Babiński, Z całej siły, Warszawa 1975 (seria: Generacje 5, 2).

Tegoż, Znicze, Poznań 1977.

Edmund Pietryk, Bagno i hymn, Poznań 1984.

Feliks Fornalczyk, Posłowie, [w:] Znicze i wiersze, Poznań 1985.

Stworzył świat i siebie.

Jerzy Grupiński debiutował na łamach Głosu Wielkopolskiego w 1963 roku. Należy do pokolenia 60, biorąc pod uwagę dekadę debiutu, a więc zaistniał w okresie panowania Orientacji. Nie poszedł jednak szlakiem tego nurtu, od początku usadowił się w obszarze trudnym do zidentyfikowania, albowiem jest to obszar bardzo złożony, nikt dotąd (przez blisko pięćdziesiąt lat) spośród poetów nie znalazł się tam, nawet w pobliżu tego obszaru; połączenia klasycznego poetyckiego obrazowania, antycznego świata i echa antycznego metrum oraz wspaniałej erudycji z przebłyskami współczesności i delikatną wręcz nieśmiałą obecnością podmiotu lirycznego w tle. Nierzadko bardzo oddalony to podmiot, co jeszcze bardziej uwypukla liryczny kunszt Grupińskiego. Wiesław Myśliwski oceniając debiutancki tom pt. Kształt fali, zauważył odrębność poety na tle dekady, Grupiński według niego jest na najlepszej drodze do znalezienia samodzielnego, poetyckiego wyrazu dla swojej osobowości. I tak się stało, i nie zmieniło do dnia dzisiejszego. Grupiński oparł się wszystkim nurtom przez pięć dekad swojego pisania, w tym roku minie okrągła rocznica jego drogi artystycznej usłanej osiągnięciami, tytaniczną pracą dla dobra poezji nie tylko poznańskiej, Wronczanin cały swój żywot spędza na poznańskiej Wildzie, często wypuszczając się na jeziora ze swoją ulubioną wędką. Obdarzony stoickim spokojem, typowym dla wędkarza nie tylko nad wodą, odkąd mam z nim kontakty nigdy nie widziałem Jerzego pod wpływem jakichkolwiek emocji, nawet o sensacji potrafi mówić tak jakby się nic nie wydarzyło. A powodów było, co niemiara, zwłaszcza w burzliwych dla środowiska poznańskiego latach siedemdziesiątych. Spotkania w Zamku nie zawsze przebiegały w stoickiej atmosferze, ścierały się tutaj wybitne osobowości poetyckie, zaryzykuję stwierdzenie, że klub literacki prowadzony przez Grupińskiego był miejscem polaryzacji poezji poznańskiej, tutaj działał przysłowiowy papierek lakmusowy, stąd wychodziły w miasto wszelkie opinie, informacje, tutaj rodziła się sława wielu poetów. Choćby Babińskiego, Szatkowskiego, i wielu innych. Dzisiaj nie widzę takiego miejsca w Poznaniu, te, które od czasu do czasu funkcjonują nie mają już takiego charakteru, społeczeństwo poetyckie integruje się w internecie, ale to już nie to samo.

Piętnasty tom poezji Grupińskiego jest tomem jubileuszowym. Pięćdziesiąt lat pracy twórczej, upoważnia poetę do świętokradztwa (moje określenie) stąd tytuł: Kuszenie świętego Poetego. Kto lub co kusi Grupińskiego w obecnych czasach? Pytam, ponieważ nie widzę w tym tytule fikcji, konotacji lub zapożyczenia. Otóż- Grupiński swoim charakterem predysponuje do miana świętej osoby za żywota. Nie mniej jednak ci, co go znają bliżej, wiedzą, że Jurek nie chce być świętym, godzi się na kuszenie, tylko, kto lub co ma go kusić? Oto jest pytanie na miarę słynnego dramatu, zachodzę w głowę i szukam odpowiedzi: facet w czapeczce z wędką na łodzi, facet zmierzający w kierunku słynnej Pestki, aby udać się do Dąbrówki, czy facet z Promna, zakorzeniony tam nie gorzej od cisów, obcujący z przyrodą jak św Franciszek? W mojej pamięci zawsze bez papierosa i bez kieliszka w ręce. Czy te oczywistości nie cechują świętego? Jak najbardziej? Ale zawsze jest jakieś, ale, i zawsze znajdą się tacy, którzy doświadczyli innego Grupińskiego, choćby z wysp greckich gdzie pisał swój poemat na wyspie Rodos. Być w Grecji i nie napić się wina z amfory? Oczywiście- antyczna Grecja jest bliższa Grupińskiemu aniżeli domowe pielesze. Kto zna jego twórczość ten nie musi jechać do Grecji, wystarczy udać się do Promna i posłuchać opowieści poety przy kominku? Własnoręcznie postawił domek, z typowym dla siebie luzackim usposobieniem, erudycją niespotykaną i sposobem postrzegania otoczenia wyjętym z mitów i baśni. Ale codzienność Grupińskiego to chodzenie po ziemi, aktywność zawodowa, społeczna, towarzyska, mimo wieku, w którym się nie mieści, w obowiązującym schemacie człowieka wiecznego odpoczynku, odpoczynek pojmuje czynnie, czego mu bardzo zazdroszczę, a jest przecież starszy ode mnie. Tytułowy wiersz nawiązuje do kuszenia, które o dziwo, trwa prawie pięćdziesiąt lat, i dopiero teraz poeta zważywszy na swój wiek odważył się na ten przydomek, dając wybór czytelnikowi między Grupińskim a Horacym. Oboje zresztą korzenie mają uwikłane w antycznym świecie.

 

Gaśnie twój palec

ale przez sen czuję jak znów

budzi się język

Czujny niespokojny się staję

bo słyszę "Ty jak oni to robili właściwie

No ci starożytni - mi czytałeś"

 

Na dobranoc w pół snu

broniąc się anegdotę intonuję mówię

A gdy uparcie, gdy o krok znów jesteś

zamykam w pointę uczoną

dając dużo do myślenia na długo

" I goły twój tyłek jak solniczka" cytat

Ale widzisz kochanie gdyby Horacy

lingwistą lub Polakiem był

czytałabyś „jak pieprzniczka świeci"

 

Świecąca pieprzniczka, dwuznaczność podmiotu i funkcji, trochę zadrwił sobie poeta z nas czytelników, ale nie zwiódł do końca, przynajmniej ja rozumiem funkcję tego przedmiotu, w odniesieniu do pewnych sytuacji, lecz zamilczę, mamy jeszcze przed sobą trochę chodzenia po Poznaniu, łączy nas Wilda, nie może dzielić ciekawość naszych słabostek, a takich u Jerzego multum, chociaż tego nie widać na zewnątrz i w poezji potrafi ukryć to, co chce. Nie mniej jednak kształt fali do dziś zmienia się nieustannie, to też świadczy o tym, jaką drogę wyznaczył sobie poeta na samym początku, mieszkał w pogodzie, w kalendarzu, tworzył świat rezygnując z siebie, ważąc słowa jak kruszec przed okazaniem ich wartości publicznie. Na jubileusz sprawił sobie i czytelnikom, ucztę słowną. Czytałem i polecam nawet najbardziej wybrednym erudytom, miłośnikom poezji wybiórczej, nie natrętnej.

Jubileusze mają to do siebie, że wymagają należytej oprawy, laudacji obejmującej całokształt okresu twórczego, wystawienia laurki bądź stosu, w najlepszym przypadku policzka lub głaskania czule po głowie. Gdyby miała być to laurka to na pewno za język poety, niedający się zaszufladkować przez kilka dekad, język metafizyczny, ale uciekający od przebarwień typu baroku czy romantyzmu, na pewno nie język prosty i klarowny- typowy dla okresu Nowej Fali, czy naleciałości deklaracji późniejszych okresów, generacji. Nie wyłączając z tej cezury kilku pokoleń, które poeta przeżył swoim piórem. Laurka za szczerość i wytrwałość przy swoim przy jednoczesnym eksperymentowaniu. Przykładem jest tom zamykający dwie dekady twórczości poety. Stworzysz siebie albo świat, poeta powiedział wtedy w jednym z wywiadów, że chciał rozpoznać własne ograniczenie intelektu, wyobraźni. Stąd pewien rodzaj rozpasania tych wierszy, ich swoboda, czasem i nonszalancja. Doświadczenie tych wierszy nauczyło mnie, że stać mnie na wyobraźnię, śmiałość i swobodę. A może i samodzielność, niezależność języka. Niewątpliwie był to przełom w warsztacie poety, ale nie na tyle, żeby uległy zatraceniu zasadnicze cechy jego poezji. Przede wszystkim język i empiryczne postrzeganie przedmiotu inspiracji. Mnie od rewolucyjnych decyzji wstrzymuje poczucie nikłego rozpoznawania rzeczywistości społeczno-politycznej. Niedosyt, nadmiar sprzecznych informacji. W tej sytuacji trzeba być ostrożnym. Nie tyle po to by było wygodnie, ile ze względu na to, ze czyn jakże często rani, zabija innych. I nie ma to związku z brakiem odwagi na eksperyment, wynika raczej z szacunku do innych, nawet, jeśli mieści się to w definicji licencja poetica. Laurka za ukryty liryzm w utworach na pozór odmetaforyzowanych, bez uniesień, patosu i kreacji w postaci fałszu, dopowiedzeń czy szukaniu rozwiązań na miarę wiekopomnych odkryć mających dać czytelnikowi wrażenie, że odbywa podróż w nieznane. Nic z tych rzeczy u Grupińskiego, poety światła i fali, jeśli ma to być tajemnicze i w jakimś stopniu poznawcze, ale ugruntowane nowym doświadczeniem podmiotu lirycznego. Laurka za pracę organiczną z młodymi, iluż poetów przewinęło się przez jego życie klubowe? Laurka za pogodzenie twórczości z rolą męża i ojca. Odwieczny motyw człowieka i poety – dom. Nieustannie tasowany symbol. Ucieczka z metafor, aby realizować ten symbol z cegły. Żaden poeta nie będzie mógł tego napisać o swoim domu ze słów. I znów na potwierdzenie pojawia się empiryzm, doświadczenie czegoś. Laurka za konsekwentną realizację własnego programu, wizji poetyckiego świata, przyczynków, dla których warte jest poświecenie czasu i wyrzeczeń natury egzystencjalnej. Pisanie ograniczone potrzebą, tak jak oddychanie i jedzenie. Poeta mówi, że jeśli chcę coś ważnego zapamiętać lub komuś powiedzieć coś, od czego nie potrafię się uwolnić, piszę wiersz. Pisanie jest rachunkiem sumienia, przekazem aktu poznania. Jest sytuacją bez wyjścia, w tym sensie, że można ja tylko zapisać, wszystko, co najlepsze, najsilniejsze pragnę zachować dla wiersza, dlatego nie piszę prozy. I w tym miejscu pojawia się pierwszy kamyk do ogródka poety. Nie klaps i jeszcze nie stos a kamyk. Trudno mi zrozumieć odżegnywanie się Grupińskiego od prozy? Chodząca historia półwiecza poezji i związanych z nią nazwiskami, wydarzenia artystyczne, których był świadkiem, wydarzenia polityczne i przełomy, w których uczestniczył, a także własna biografia? Powinny być utrwalone na papierze, bo to już się nie powtórzy, tak jak nie przyjdą ludzie któregoś dnia i powiedzą zmartwychwstaliśmy. Grupiński ma dużo jeszcze do powiedzenia i mam nadzieję, że doczekam wspomnień w obojętnie, jakiej formie i gatunku literackim. Drugi kamyczek do jego ogródka jest gładki i okrągły jak rocznica twórczości. Wrzucam mając świadomość, że ten kamyk do mnie wróci owinięty w papier zawierający korespondencję poety z wielkimi i małymi literackiego świata. To byłaby praca warta najwyższego wysiłku, oparta o kroniki klubu literackiego jak i prywatne listy i notatki. Ten kamyk ma największy ciężar gatunkowy i wart jest zastanowienia. Trzeciego kamyka nie będzie, ponieważ mimo starań nie znalazłem ani śladu cienia, jaki rzucałby się na poezję Grupińskiego. Broniła się sama przez pół wieku i uległa sklasycyzowaniu, poeta nie zdaje sobie sprawy z tego albowiem proces ten przebiega samoistnie, percepcja czytelnicza nie ma tu jakiegokolwiek związku. Jeśli dzisiaj mówimy o poezji Grupińskiego to mówimy o jej odrębności, w pewnym sensie zjawisku w obszarach języka i nie tylko. Intelekt ograniczony, do którego się przyznawał w przeszłości zaowocował w ostatnich trzech dekadach erupcją wartości poznawczych. Ani doświadczenie, ani zgłębianie wiedzy nie zadziałały tak bardzo jak wyobraźnia. A przecież poeta się od niej od odżegnywał:, czego nie dotknę, nie sprawdzę – nie przekażę czytelnikowi. Możliwe ze jestem pierwszym, który to dostrzegł, ale nie ma to znaczenia w ostatecznym rozrachunku, w którym aż nadto wybija się na pierwszy plan posługa języka poecie a nie na odwrót. Język służy, język szkodzi lub zabija, przykłady z przeszłości wkradły się do poezji Grupińskiego mimowolnie, jestem pewien, że nie wie o tym, mam na myśli poetów przeklętych, ich dokonania liryczne, wyłączając z tego dramat, poszukiwania azylu w zmaganiu ze światem, Grupiński w jakimś stopniu znalazł sobie otoczkę, szaty ochronne i nie musiał uciekać się do dramatu. Ten azyl widzę w kreowaniu własnego świata: stworzysz świat, albo siebie. Grupiński stworzył swój poetycki świat i umieścił w nim samego siebie, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, którzy dla siebie szukali odpowiedniego świata, wyidealizowanego. Świat Grupińskiego przyjął i toleruje poetę Grupińskiego, dlatego tak zmienny był swego czasu kształt fali, można tam wejść jedynie w przekonaniu, że wchodzi się do tego domu jak w kalendarz. Zatem rzucam podejrzenie lub tezę, jak kto woli, że z powodzeniem poeta znajdzie swoje miejsce wśród tych wielkich pióra lirycznego, o których mówi się dzisiaj, że pisali własne życie. Życiopisanie. W całkowitym oddaniu poezji, jednak bez krwi, szaleństw i Rimbaudowskiego piętna. Marek Obarski, ostatni z nich, tam po drugiej stronie, już wie o tym. I zaciera dłonie, bo nikt inny tylko on, zadał w przeszłości pytanie Grupińskiemu, w wywiadzie opublikowanym przez Nurt, czy do tego się przyznaje. Wtedy Grupiński się odżegnywał, dzisiaj już tego z taką pewnością nie zrobi. Z czego i ja się cieszę.

 

Jerzy Beniamin Zimny

 

 

Nadwyżka wrażliwości

 

Człowiek który popadł w zależność od języka nazywa się poetą. To nie kwestia wyboru, raczej specyficzne wyczulenie na egzystencjalne drgania, jakiś sposób postrzegania świata , jakaś obłędna pikseliada w jego oglądzie. Przez poezję próbuje się w języku wyrazić niewyrażalne, przeskakuje się więc w nowe wymiary , przy tym opuszcza oswojone. Coś więc można zyskać ale coś się traci.. Taki faustowski handel. Ale upieram się, że poezja nie jest kwestią wyboru, to nie woluntaryzm tu panuje. Choćbyś chciał zatrzymać ruch źrenic światło już nie wpadło. Sądzę, że nie ma odwrotu. A samo bycie poetą? To jednak coś innego niż pisanie wierszy, które są wartością dodaną, efektem ubocznym , które przecież zaczyna się w niewidocznym epicentrum. Bycie poetą to raczej potrzeba zindywidualizowania metody balansu nad krawędzią, to ogranicza skłonność do stawiania pytań, podważania oczywistości , outsideryzm na wszystkich piętrach funkcjonowania między ludźmi, niedopasowanie do świata i nieustanny dyskomfort , brak skóry, która uwrażliwia na bodźce niewyczuwalne przez zwykłych ludzi. Konsekwencja takiej konstrukcji psychicznej mogą być różne abstrakcje , między innymi poezja. A ta z kolei przemnaża nadwrażliwość, wyostrza zmysły, wspiera ów specyficzny sposób wąchania świata, wzmacnia rezonans. Działa tu sprzężenie zwrotnie , dlatego wpadając w poezję, nabywamy one way ticket, jeśli niezgoda na świat i ze światem implikuje pisanie, to pisanie następnie utwierdza w niezgodzie. I tak zamyka się Teufelskreis.

Tak oto wyznaje Izabela Fietkiewicz-Paszek w wywiadzie udzielonym Beacie Patrycji Klary. Trudno się nie zgodzić z oceną i jakby wartościowaniem instytucji poety jako, że jest on człowiekiem a wiersze przez niego pisane jedynie produktem ubocznym. Nie często obserwuję tak wyważone ego, filozoficzne sformułowania czynione z dystansu na chłodno, udane próby definicji procesów psychofizycznych przez które przechodzi twórca operujący językiem. Tak, poeta to jedno, poezja zaś drugie. Czy egzystują razem? Czy próba oglądu rzeczywistości wynika z emocji, nakazu chwili. Czy jest tu jakaś kontrolą, czy są zahamowania, i czy proces tworzenia wynika z potrzeb emocjonalnych, czy jest przemyślanym nurtem w którym jawi się dzieło oczyszczone z tego co już oswojone ale oparte na tym samym gruncie tylko w innej pozie lub całkiem odmienne. Wspomniany balans nad krawędzią to nic innego jak wędrówką w ciemności, labirynt bez wyjścia skąd zaledwie kilka kroków do samounicestwienia, w najlepszym wypadku outsideryzm, świadomy lub nie. Aż się prosi tutaj przywołanie terminu życiopisanie, który Stefan Chwin określił swego czasu jako utajony nurt odnosząc się do poetów, dla których poezja była wypadkową dwóch czynników, mięsa czyli przeżycia, dotknięcia istotnego, upraszczając, tego co mamy do powiedzenia, i języka, czyli tego jak mówimy. Dodam do tego samselowską wędrówkę w ciemnościach, w jakimś stopniu zainspirowaną Brodskim. Czy poezja jest abstrakcją, jako skutek balansowania na krawędzi, wyalienowania ze świata potocznie postrzeganego. Czy niedopasowanie i nieustanny dyskomfort to niezbędne czynniki egzystencji poety w konsekwencji których powstaje dzieło osobne, ponadczasowe, albo wyróżniające się współcześnie. Tak, historia tego dowiodła, ale inaczej, innym tempem chodzą zegary zjawisk artystycznych, być zrozumiałym, termin to rozciągający się w czasie, podobnie jak ewolucja języka, kres tego procesu z pewnością będzie styczną z krzywą upadku cywilizacji a tym samym rozumu. Przykładem niezgody na świat i ze światem jest twórczość Andrzeja Babińskiego: samym wyzwaniem wiem nie zwyciężę, przeciąży mnie Ziemi jedno ramię .Czy jest jednak sztuka z którą nie rozdzielał by mnie czas, po utracie wszystkiego jednak można pisać własną ręką, absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga, wiem że można ale zabraknie sprawdzalności czytelniczej, zostanie po mnie twórcze serce Ziemi, lecz czyste. Absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga? Doświadczenia fizyczne, emocjonalne, kontakt bezpośredni z przedmiotem, kontakt duchowy z ideą, widzenie materii, interpretowanie czegoś co wymaga wysiłku rozumu, wszystkich zmysłów. To miał na uwadze Babiński. Jedynie czas ujął jako pojęcie abstrakcyjne w wartościowaniu sztuki i dzieła materialnego. Czas nie powinien rozdzielać autora z jego dziełem, albowiem zabraknie sprawdzalności czytelniczej? Innego zdania był Peiper: piszemy także dla przyszłych pokoleń, a więc uniwersalizm, albo eksperyment co do którego nie ma pewności czy będzie użyteczny. W wypowiedziach Samsela i Fietkiewicz-Paszek znajduję wiele wspólnego. Samsel ani na krok nie odchodzi od przyjętej linii programowej, jest konsekwentny w swojej ciemnej wędrówce. Natomiast Fietkiewicz-Paszek jeśli podobnie kroczy, to muszę zadać pytanie: jak w tej wędrówce znaleźć uzasadnienie, usprawiedliwienie dla zainteresowania ekfrazą? Jak by nie było jest to inspiracja wkraczająca w czyjąś materię rozumowania, widzenia, prezentowania obrazu, tematu. Jeśli wiersz jest produktem ubocznym poety, to czym jest konieczność interpretacji, lub innego sformułowania obcego dzieła. Sama wyobraźnia, sam stan uniesienia podczas aktu twórczego, nie wystarczą. Poeta musi "zboczyć" jako, że bierze pod lupę powierzony mu materiał, a to już jest w jakimś stopniu deprawowanie własnego ducha twórczego. Tak sądzę. Może jestem w błędzie. Dlatego dyskurs uważam za przyczynek do dalszych rozważań. Co by nie mówić, rozmowy z piórami dopiero się zaczęły.

Jerzy Beniamin Zimny

 

 

Kosmos podmiotu

Najnowsza książka Janusza Koniusza. „ Po wyjściu z Arki” jest dla mnie pretekstem do ukazania pełnego wizerunku lubuskiego poety, mając na względzie, cały Jego dorobek, oraz trwałe miejsce w szeroko rozumianej percepcji czytelniczej. Autor kilkunastu tomów poezji, i kilku tomów prozy na stałe związany ze Środkowym Nadodrzem, tym razem daje czytelnikowi swój nowy tom, z pełną świadomością jego zawartości, która jest jakby lirycznym podsumowanie dorobku a także swoistym testamentem, którego beneficjentem ma być czytelnik. Śledząc drogę twórczości poetyckiej Koniusza, dostrzegłem bardzo widoczny podział na dwa okresy, różniące się od siebie, nie tyle tematyką, co stosunkiem podmiotu do przedmiotu kreacji bądź postrzegania rzeczywistości. Pierwszy okres zamyka zbiór wierszy pt: „ Z Kaina i Abla” wydany w 1988 r. przez Wydawnictwo Poznańskie. Liryka tamtego okresu to nie tylko pojmowany świat, ale przejrzysty i ciepły kosmos przedmiotów, w których daje się zauważyć proces zanikania różnic pomiędzy elementami i formami bytu. Ten otaczający świat przedmiotów, najpierw na zasadzie partnerstwa z podmiotem powoli przeradza się w stosunek dominacji nad nim. Przedmioty stają się posiadaczami pamięci i w ten sposób nabywają cech samego podmiotu. Niewątpliwie, widać tutaj cechy formulizmu pojęciowego, zdefiniowane przez Zbigniewa Bieńkowskiego, a tak typowe dla nurtu poezji Orientacji. Chociaż Koniusz w tamtym okresie daleki był od tych praktyk, tworząc na uboczu swój własny hiatus.

Można, więc zaryzykować stwierdzenie, że w tamtym okresie, podmiot Koniusza, przesycony był pamięcią przedmiotów, dobrą i złą uciążliwą i lekką, są także momenty jego całkowitego osaczenia, daremne próby ucieczki w zewnętrzność, w świat pejzażu, bezradne jego momenty w zawężonym polu widzenia, gdzie nieustannie dominują, ten sam krajobraz, te same przedmioty. Autor zawsze zdawał sobie sprawę z tego, że poszukiwanie nowych form wyrazu w poezji językiem wielokształtnym, prowadzi do zmian proporcji rzeczywistości, także do przewartościowania niektórych wartości. Rzeczywistość poetycka oddala się od rzeczywistości konkretnej. Wówczas słowo nie znajduje potwierdzenia w tym, co określa. Na tym właśnie poległo pokolenie Orientacji. Przetrwanie Koniusza, jest zasługą jego poezji, tworzył ją nieprzerwanie, pośród wielu deklaracji i prądów, które w żaden sposób nie wywarły na nim piętna, pisał więc jeden niekończący się tom mając świadomość tego ostatniego wiersza, który nigdy w ostatecznym rozrachunku, nie był ostatnim. W jednym z wierszy autor mówi wprost: nigdy się nie powtórzysz jak stworzenie świata, i dalej:

Od dzieciństwa `mozolę się

nad tym nienapisanym wierszem

i tak mi życie przecieka

przez literatury palce.

Podsumowując tamten okres twórczości, pod koniec lat osiemdziesiątych autor wyznał: pragnę, aby pozostało na papierze to, co w jakimś momencie mojego życia, wydaje się ważne, istotne, godne zapisu, przekazane innym, zatrzymane, przypomniane. Jakże przedwczesne było to wyznanie, i jakże przedwczesna próba rozliczenia i te słowa, które wówczas padły z jego ust: Będzie jakby nigdy nas nie było, wyschłe badyle liter nie zaskrzeczą nad tą szlachetna dziejów pomyłką, może tylko ktoś tu ten ślad po mnie w płomień przemieni. Dzisiaj po latach można powiedzieć, że ten ślad jest jeszcze bardziej widoczny, bardziej dojrzały i został przemieniony w płomień przez samego autora, czego dowodem jest najnowszy jego tom.

Tak jak w pierwszym okresie twórczości Koniusza dominowały przedmioty, tak w drugim dominuje sam podmiot. I to jak? Koncepcji autorowi nie zabrakło, bo oto w omawianym tomie, dostrzegamy dyskurs podmiotu z otoczeniem, zarówno rzeczywistym jak i z przeszłością, do której autor nieustannie powraca porównując obrazy, których już nie ma z tymi, które dostrzega obecnie. Świat, dzieciństwa, świat młodości, wcześniej kreowany, przypominany przez przedmioty, teraz jest rozważany przez sam podmiot w kategoriach filozoficznych, jego otoczka mistyczna, obrazowana archetypami, wprowadza czytelnika w świat rozważań nad sensem bytu doczesnego, nad samą egzystencją w połączeniu materii i ducha. Autor, posuwa się nawet do wizjonerstwa, bo oto w wierszu; Napis na murze, czytamy: Ziemia zapadnie się w ziemię/ woda się utopi/ ogień w ogniu spłonie/ proch się w proch rozsypie/ ukamienuje się kamień/ strach umrze w strachu/ tylko śmierć się nie uśmierci. Wizja takiego końca, jest jak najbardziej realna-, co potwierdzają inne wiersze Koniusza, posadowione w pojęciach naukowego pojmowania wszechświata, ze słońcem jak centrum i Ziemią jako pyłkiem, która istnieje tylko w pojęciu życia i człowieka, który postrzega je poprzez niedoskonałe ciało, i doskonałego ducha.

Bogactwo poetyckiego przekazu, skondensowane w mistrzowski sposób, prostotą przekazu, bez uciekania się do zawiłości językowych i metaforycznych,

wykorzystanie archetypów religijnych, retrospekcje do miejsc dzieciństwa, do korzeni, i wspomnienie w formie rozmowy z matką. Odniosłem wrażenie jakby autor, w tej jednej książce, z determinacją godną podziwu, starał się pomieścić całe swoje życie, doświadczenia, nie tylko literackie, a także przekazać to wszystko, co jego zdaniem jest najważniejsze, czytelnikowi. Stąd wiersze o życiu, o starości, o przemijaniu, a także o stworzeniu i końcu Ziemi. Są także wątki historyczne, rodzinna Niwka koło Sosnowca, w „trójkącie trzech cesarzy” gdzie zbiegały się granice trzech zaborów. Rozmowa tam z matką, są odwiedziny rodzinnego miasta, oraz bezwzględna samotność i rządząca starym człowiekiem- fizjologia.

Prawie w każdym wierszu można dostrzec pierwiastek rozrachunku, swoistego podsumowania a nawet próby poetyckiego testamentu, w którym literatura nie jest przedmiotem rozważań, z natury rzeczy niezależna, dla Koniusza znaczy tyle ile słowo, które się uchowa w świadomości dziedzictwa pokoleń, tak długo jak istnieć będzie ludzkość. A więc, choć jedno słowo doskonałe, ponadczasowe, warte całego pisania. To autor, wielokrotnie powtarza w swoich książkach.

Ostatnim słowem poety jest śmierć, czytamy w jednym z wierszy:

…. Po utracie łuski ciała

zatracisz się w złotym runie Ziemi,

To będzie twoje ostatnie słowo.

Nieco dalej, autor dodaje, że będzie to śmierć bez konsekwencji. Jakich, można tylko rozważać, bo w przesłaniu tym jest prawie wszystko, o czym nie wiemy, a czego się dowiemy, tam? Tu autor jest świadom drogi Hioba, a także spuścizny krzyża, na którym nawet łotry znajdują swoje zbawienie, nie bez udziału człowieka, świadka życia i śmierci. Zaiste, można równie dobrze zwątpić w to, co mówi autor, i równie dobrze zaufać doświadczeniu, cienka linia wszelkich rozważań staje się coraz bardziej wyraźna w momencie, kiedy zaczynamy myśleć o ziemi, miejscu gdzie wszystko zaczyna się i kończy w podobny sposób. :

…tylko ostatnia sosna Sosnowca

zatrzeszczy nade mną

jak stempel pod zawałem.

Twórczość Janusza Koniusza, poety i prozaika, jednak bardziej poety, podzielić można na dwa okresy. Nie są one determinowane czasem, zawodowym lub literackim życiem, ale przemianami w świadomości samego poety. Pierwszy okres, to okres penetracji obszarów wartych poezjowania, istotnych dla podmiotu spraw i rzeczy, z których to przedmioty, są sposobem kreowania świata, jaki poeta widzi lub chce pokazać czytelnikowi. Drugi okres, poeta zamyka omawianą książką, i nie jest to bynajmniej ostanie słowo, jak sugeruje, bo przy okazji tomu „ z Kaina i Abla” miałem podobne odczucie czytając niektóre pomieszczone tam wiersze. Kreacja życia, w równym stopniu kreacja śmierci, uczyniły z poety swoistego niewolnika własnych wizji, bez których nie może się obejść podkreślając to na każdym kroku. Można tylko podziwiać przekonanie, z jakim autor trafia do czytelnika, za każdym razem w podobny, lecz inny sposób, i ja to odbieram jako swoistą grę ze śmiercią, bez konsekwencji, jak to wyznaje w jednym z wierszy. Kokieteria prowadzona w mistrzowski sposób, przy użyciu poetyckiego języka, w którym autor jest mistrzem, bo nie trudno tutaj dostrzec szkoły Karpowiczowskiej. Na koniec znajduję w tej poezji coś odkrywczego, wyrażone frazą; trzeci stan skupienia. Znaczenia, semantyki tego”skupienia” powinno się szukać w podręczniku fizyki, ale tak nie jest. Po pierwsze skupienie jako poetycki stan, z którego rodzą się wiersze, po drugie, skupienie prochów w ziemi- trzeci stan człowieka we wszechświecie. A może trzeci stan skupienia to modlitwa, ostatnia modlitwa i ostatnie słowo, które stanowi akt fizycznej śmierci. Jednoznacznej interpretacji u Koniusza nie znajdujemy, więc należy opowiedzieć sobie samemu na to retoryczne, acz metafizyczne pytanie.

Przy lekturze tej książki, czytelnik znajdzie wiele odpowiedzi na odwieczne pytania dotyczące sensu życia jednostki w okazałym i bezwzględnym świecie zjawisk, stosunków i determinantów z różnych dziedzin. W szczególności czas, jest tutaj wyartykułowany najbardziej, i to w sposób odbiegający od stosowanych powszechnie miar. Autor uzmysławia pojęcie przemijania przy pomocy miejsc i przedmiotów charakterystycznych dla każdego okresu życia pomiotu. Widzimy tutaj przedmioty i narzędzia górnicze, obiekty a także klimat towarzyszący wszystkiemu, co jest związane z procesem poznawania, dojrzewania, wreszcie rozrachunku z tym wszystkim. Charakterystyka jak i język są przekonywające do tego stopnia, że jawi nam się obraz za obrazem, układają się one w zamkniętą całość, i wyłania się klimat dramaturgii miejsca i czasu.

Biblijna arka, nie jest tą arką, z której wyszli nasi protoplasci, aby kontynuować egzystencję ludzkości po czasy dzisiejsze. Autor, co dostrzegam, kreuje postać Noego w osobie każdego z nas, a arka to nic innego jak życie dryfujące pośród różnorodnej doczesności, a owe biblijne wyjście to nic innego jak wejście do wieczności, w trzeci stan skupienia, tym razem niezniszczalny? Zatem książka jest jedną wielką metaforą, w której jak w Arce, odbywa się mityczna podróż pośród meandrów rzeczywistości aż do końca, który jak mówi poeta jest równie mityczny, bo symbolizowany przez nicość. Pozostają tylko słowa liryczne i to nie wszystkie, i to ostatnie wyrażone przez śmierć.

Lektura omawianego tomu wierszy, to niezwykła wędrówka po biografii autora. Istotą tej wędrówki jest zmieniającą się świadomość podmiotu w zależności od sytuacji lirycznej, i gromadzonych doświadczeń. Wycieczka w czasie, ale nie exodus, doświadczanie dobra i zła, radości i cierpienia, i mimo wszystko dostrzegalny, optymizm- co dociera do czytelnika jaskrawo i dźwięcznie, a przede wszystkim, wiarygodnie. Można odnieść wrażenie, że poeta pisze jeden niekończący się wiersz, którego tematem jest historyczne spojrzenie w ludzkość poprzez pryzmat osobistych doświadczeń, poszukiwanie tożsamości, niekiedy mitologizowanie jej, w końcu jakby rezygnacja i oddanie się w ręce stwórcy, z wiarą lub bez, do wieczności lub w nicość z nadzieją, że nie wszystek umrę, bo pozostanie, choć jedno żywe słowo, zachowane przez potomnych.

Janusz Koniusz, „Po wyjściu z arki” wyd. Organon, 2007 r. Zielona Góra.

 

 

 

Poeci gwiezdnego szlaku

Andrzej Ogrodowczyk

Mięło dziesięć lat od tragicznej śmierci Andrzeja Ogrodowczyka, poety, prozaika, krytyka literatury i sztuki. Pamiętam dokładnie ten dzień, początek września 2002 roku, odwiedziłem Witka Różańskiego, nie widzieliśmy się kilka tygodni, Witek z balkonu powiedział mi o tym wypadku, byłem wstrząśnięty podobnie jak on, przecież to był okres rozkwitu twórczości Andrzeja, rozchwytywany krytyk, współpracownik wielu tytułów, pisał dużo, wydawał mniej, ale to co się ukazywało, było dobre, zaskakujące w przekazie. Ogrodowczyk wydał pięć tomików poezji, ostatni w 2000 r. pt. Nazywałem się Franz Kafka, wcześniej w 1989 roku, w Iskrach ukazała się jego Nieprzeźroczysta, niesamowite studium śmierci, o której poeta często pisał, i która towarzyszyła mu nieustannie w twórczości. Właśnie w tym tomie, jedynym jaki się uchował w moim archiwum, znajduję wiersz zatytułowany: My dzieci wody.

Znajdujemy swoje ciała na dnie

Przywiązane do kamienia

Warkocz krwi zjadają ryby

Opium księżyca podwaja skórę w welony piasku

On już tego nie widzi, mówią dzieci

Włosy przewrócone w wodorosty

Rozbite lustrem oczy

Muł zarasta pięść

Ostatnie krople jej światła chowamy pod oczy

Aby wiedzieć, jak będą na nas patrzyli, z pięścią serca

nie rozbitą o lustro krwi.

Chciało by się powiedzieć, my dzieci wody wracamy do wody. W oddech piekła w oddech nieba aby przetrwać krew. A śmierć jest pogodna i nie należy się jej obawiać, ponieważ można być martwym dla życia własnego:

Ile życia musiałeś przeżyć bez życia

Ile mięsa w sobie poznać zamiast ciała

Ilu słowom umrzeć

Teraz gdy jesteś już martwy za życia

Ona już niczego nie może zabić

A przecież jest jeszcze pokrzywa nieśmiertelna

I to jedyne co żywe- ból

W ciało zielone zagoi

W powietrze

Nieśmiertelna pokrzywa, woda od chrztu, woda w której śmierć czeka i nie zawsze znajduje żywego człowieka, bo umarł aby ją okpić, i dalej żyć po innemu, w słowach, czynach i w pamięci. Poeta siedzi na ramieniu krzyża, nie musi wiedzieć, po której stronie cienia rośnie Bóg. Jest z tego, czego nie ma. Topielcowi, który widzi do dna, nie da czarnego warkocza rzeki do ręki, nikt nie wie co jest jej antyświatem. Wyjąłem powyższe wersy z Nieśmiertelnej, dopiero dzisiaj nabierają znaczenia, a pisane były przecież trzynaście lat przed tragiczną śmiercią poety. Trudno mi cokolwiek wyrokować, bo jeśli wierzyć Andrzejowi, sam siedzę na ramieniu krzyża. I jedyne co żywe dla mnie, to ból.

Jerzy Beniamin Zimny

 

 

 

 

Dożylnie dawkowany ogień

 

 

Słona opłata za słowo, bardzo słona, za dotknięcie albo trochę krwi. Sylvia Plath nie jest duchową przywódczynią Gałkowskiej, co stwierdzam z pełną odpowiedzialnością. Raczej poznański poeta Andrzej Babiński, lecz nie we wszystkim, może tylko w pojmowaniu własnego losu, na który to sprzysięgły się wszystkie moce natury ludzkiej, tak dalece destrukcyjne, że nie ma punktu zaczepienia z czymś zbawiennym, normalnym- a już w słowach- bliskim ideałom, za które oboje są w stanie zapłacić najwyższą cenę. Babiński już ma to za sobą, natomiast Gałkowska jest dopiero na początku tej drogi, Tak sadzę. Poetka ma jednak inne zdanie na ten temat, bo o to: przebiera myśli jak niepotrzebne ubrania, układa w stos i pilnuje ognisk zapalnych, zapisanych stron, w butelkach mieszka dżin, o c a l e n i e? No właśnie, ocalenie w przepadłym, destrukcyjnym - uosobienie baśniowego dżina, tu na padole wszystko, co zatruwa życie poetce jest szczególnym wzmocnieniem, ale istnieje także granica tej odporności, w pobliżu jej egzystuje poezja, biorąca na siebie wszystkie słabości poetki, jest też w pewnym sensie przeciw ciałem uodparniającym, czego nie było u Babińskiego: czy jest jednak coś, co mnie nie oddziela od tej ziemi? Co wywalczę to stracę, u Gałkowskiej jest jak najbardziej pożądane, żeby nie powiedzieć -konieczne jak tlen przy łapaniu oddechu. I woda- koniec tego a nie innego oddechu- bo jeśli przymierzać tutaj tocę - posłużę się nieprzeźroczystą Andrzeja Ogrodowczyka, którą Gałkowska dopiero musi zrozumieć jeszcze nie gotowa na takie rozwiązanie, a już w nieświadomości swojej- bliższa niż by to się mogło wydawać. Nie imputuję tutaj niczego, raczej intuicyjnie próbuję rozważyć dalszy ciąg ziemskich tortur poetki (zamykania ust) a może czegoś więcej, w tym nieustannym kurczeniu się do rozmiarów drzazgi. W taki lub inny sposób: odpływam doskonale obca, pisze świadomie i ani myśli zrezygnować z roli zatraconej- lirycznej matki. Swoiste studium kobiety okaleczonej, pozbawionej niekiedy godności, co daje wyraz w wierszu wieża. To może być współczesna Wieża Babel, w której kobietę oprawia się jak rybę, nie potrzebuje głosu tylko ciała, dawno temu wyrwano jej język i wszystko co potrafi to przyjmować w siebie kolejne ostrza, symbole wycinane delikatną dłonią artysty. Nagrodzone piękno post factum, po wyrządzonej krzywdzie brzmi jak drwina czynowników w imię społecznego dobra, a może żarłocznego egoizmu, dla którego tylko ciało ma jakąś wartość a i tak po wykorzystaniu trafić musi na śmietnik fałszywie pojmowanej moralności. Gałkowska myśli o stworzeniu świata bez słów, tak by istniał jedynie nieopisany kodeks poruszeń, tu nasuwa się pytanie czy możliwa jest poezja pozbawiona słów: nie napisałam wiersza byłam nim? Czyżby to była deklaracja akcesu do nurtu w którym życie i poezja to jedno? Możliwe ale trzeba jeszcze poczekać na kolejne sygnały ze strony poetki, potwierdzające to podejrzenie.

Dwadzieścia dziewięć wierszy (tylko tyle i aż tyle) Od debiutu poetki upłynęło już sporo czasu, spodziewałem się sporej dawki wierszy. Nic z tych rzeczy, jakby na przekór powszechnemu traktowaniu publikacji, Gałkowska raczy czytelnika dopracowanymi tekstami. Nie ma tu przypadkowości, natłoku tekstów tzw wypełniaczy tomu, nie ma gadaniny, mentorstwa, pouczania, nie ma protez metaforycznych, nie ma dziwactw i proroctwa, jest ogląd i przegląd stanów i uniesień, jest mądrość człowieka doświadczonego, dystans do przedmiotu rozważań, i pokora której poetce jeszcze nie tak dawno brakowało. Pamiętam i teraz okazuję zdziwienie: od black crash do bianco piano dawkowane dożylnie, chłodnym słowem, ognistym w skutkach. Może to z mojej strony pean na wyrost, ale każdy kto zna wcześniejsze wiersze Gałkowskiej przeżyje przy lekturze toci coś zupełnie nowego. I nie jest to bynajmniej zabieg poczyniony przez redaktora tomu. To autorka sama jakby otrzęsła się z danse macabre. I które to danse macabre w przeszłości tak bardzo nas poróżniło. Na koniec kilka kamyczków do ogródka, jeden kolorowy którego w toce zabrakło, drugi pachnący narcyzem, jakoś mi to: ja liryczne poetki w toce dopiekło, rozumiem sensowny ciąg wierszy, rozumiem autorstwo peela, ale dla równowagi przydałby się, co jakiś czas obcy podmiot, taki chwilowy oddech autora konieczny dla czytelnika. Trzeci kamyczek i zarazem ostatni nacechowany emocjami, z umiarkowanym ładunkiem, jestem wręcz zdumiony wyrachowaniem poetki, chłodna Gałkowska, takiej nie znałem i teraz muszę być przygotowanym na wszystko z jej strony. Nie jest to różnorodność, jest to stałość zmieniająca oblicze, w rezultacie czuję się oszukanym przez peelkę, w dobrym tego słowa znaczeniu, dlatego warto zajrzeć do toci, tortur tam nie będzie, będzie tam dożylne dawkowanie ognia, który poetka straciła na rzecz swoich dzieci wierszy

Jerzy Beniamin Zimny

Magdalena Gałkowska, Toca, Biblioteka Współczesnej Poezji Polskiej, Zeszyty Poetyckie Gniezno, 2012

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bogactwo poetyckiego przekazu, skondensowane w mistrzowski sposób, prostotą przekazu, bez uciekania się do zawiłości językowych i metaforycznych,