Utkin Jerzy

Utkin Jerzy


JERZY UTKIN

 

władza

władza wypacza
władza uzależnia

najbardziej prawi
ulegają presji

zbyt wiele pokus
aby im się
oprzeć

w drodze do
władzy

stają się podobni

do tych co właśnie
umywają ręce

z żalem tłumacząc
że zbyt krótko
byli

opoką prawa

u koryta

rzeki

której nurt mętny
niesie

muł i szlam



wróg

zbędny
bywa najeźdźca

wróg
we własnym
domu

jeszcze bardziej
podstępny

niż
zdziczałe hordy

pająk

wśród paragrafów
snuje

sieci intryg

syci się
ludzką krzywdą

krew

zlizuje

z warg

na łasce

na ławce w poczekalni przed cudzymi drzwiami
na łaskę i niełaskę obcych ludzi zdani

o lasce która wiarą wspiera chwiejne kroki
na łasce tych co mają horyzont szeroki

perspektywy przed sobą i świetlaną przyszłość
służyć im dniem i nocą nam niestety przyszło

spełniać wszelkie zachcianki niemo się zgadzając
aby tańczyć na linie tak jak nam zagrają

na kolanach do bólu czołem o podłogę
bić pokłony przed nimi i w nieznaną drogę

ruszać precz sprzed ich oczu by swoim widokiem
nie naruszać spokoju spod ich domostw okien

iść przed siebie czym prędzej słysząc za plecami
szyderczy śmiech i rechot tych co gardzą nami

 

kto Boga wygnał z serca

 

co na krzyżu rozpięte po ostatnie tchnienie

głupcom głuchym na Słowo zdaje się złudzeniem

 

nie wypowie ust otchłań bo język jak z drewna

gdy forma strojna w przepych ale treść niepewna

 

nie pojmie jak należy wcale nie chce pojąć

kto Boga wygnał z serca przed lustrem wciąż stojąc

 

strojąc się w cudze piórka zawsze pewny swego

bez cienia wątpliwości a na domiar złego

 

nie znalazł bo nie szukał ujrzał nie uwierzył

przekonany że godnie swoje życie przeżył

 

list w butelce

butelka z listem w środku rozpaczliwym gestem
ciśnięta w czas odpływu krzyk że jeszcze jestem

na wyspie gdzie nikogo komu spojrzeć w oczy
nie ma więc łza samotna po twarzy się toczy

ani ust też otworzyć by spleść się rozmową
kiedy echo jedynie odpowiada słowom

słonym morską goryczą wśród fal samotności
piasek ślady pożera nieproszonych gości

rozbitek lata liczy zaciera w pamięci
szczęściem może być dzisiaj co kiedyś niechęci

powodem wciąż bywało może ktoś odczyta
te myśli gdy butelka o skałę rozbita

wyrzuci z siebie słowa na skrawku papieru
nakreślone nadzieją coraz bliższą zeru

 

życie

 

każdą kroplę wycisnąć zdusić jak cytrynę

mieć pretensje bez końca wmówić wielką winę

 

zdeptać resztki godności po rękojeść w plecy

wbijać nóż złego słowa bredząc coś od rzeczy

 

to potrafią najlepiej władcy tego świata

tak wygląda ich wdzięczność i taka zapłata

 

za spełnianie zachcianek i wszelkich kaprysów

na każde zawołanie i skrzywienie rysów

 

twarzy martwej jak maska ciągle oczekują

by zgadywać ich myśli a pogardę czują

 

dla każdego kto nie jest w ich świata orbicie

tak potrafią nam zatruć całe nasze życie

odruch

mieć liczne wątpliwości ale nie mieć złudzeń
co do siebie samego pławiąc się w obłudzie


akceptacji poczynań na które się nie ma
wpływu w najmniejszym stopniu więc dłońmi obiema

podpisuje się cichą ugodę ze światem
nie czekając na żadną wymierną zapłatę

poza świętym spokojem z cichą rezygnacją
z własnych marzeń przelotnych z boku na to patrząc

można dostać konwulsji w wymiotnym odruchu
co jednak nie wyostrzy wzroku ani słuchu

oczyści tylko z żółci i pozwoli przyjąć
nową dawkę goryczy gdy ręce obmyją

Piłatowi podobni stronnicy Judasza
który do swej kompani ciągle nas zaprasza

 

chlebem dziękuj za kamień

 

wiara nie jest na pokaz Boga nosząc w sercu

nadstaw oba policzki na ciosy szyderców

 

chlebem dziękuj za kamień i wybaczaj winy

nie znasz bowiem ni skutku ani też przyczyny

 

odtrącony przez ludzi przygarnij człowieka

który na taką chwilę z drżeniem serca czeka

 

pokorą płać za pychę ufnością za zdradę

okazuj miłosierdzie i miej dobrą radę

 

dla strapionych w potrzebie którzy łez nie liczą

taki bezmiar wylali szepczą już nie krzyczą

 

siły bowiem nie mają by słowem zwyciężać

razem z nimi nieś krzyż ich bo to słodki ciężar

 

 

chwasty

 

na ostrzu gilotyny krew zastyga w porę

królewska głowa w koszu sypią się trociny

szyderczy triumf tłumu nie ma w sobie winy

kto sycąc oczy kaźnią przed telewizorem

 

zasiada z puszką piwa by ukoić nerwy

najbujniej chwasty rosną tam gdzie krew przelana

zaschnięta na posadzkach twarzach albo ścianach

na placach spod szafotów tak bez chwili przerwy

 

lecą głowy straconych płyną krwi strumienie

igrzysk jest pod dostatkiem a że nie ma chleba

dla wszystkich którzy głodni martwić się nie trzeba

ręce brudne po łokcie w zaniku sumienie

 

obojętni znudzeni mają za nic wszystko

konsumenci wciąż nowych żądają atrakcji

zuchwała czerń dyktuje w dobie demokracji

swe warunki plugawe by nad pełną miską

 

zaspokajać potrzeby wciąż niesytych trzewi

kiedyś po dzikich polach hulała hałastra

dziś szturmuje markety w zatłoczonych miastach

i nie sposób tych chwastów skutecznie wyplewić

 

 

autoportret z pajacem

podryguje na sznurkach kukła zniewolona

bezwolna od narodzin po dzień w którym skona

 

posłuszna woli władcy bez własnego zdania

na rozkaz karnie czeka ślini się i kłania

 

drewniane martwe serce i z drewna sumienie

nie wie co wątpliwości na każde skinienie

 

swego władcy w podskokach gna spełniać życzenia

usłużna do przesady by w łaski promieniach

 

zasłużyć na pochwałę jedno dobre słowo

pan nagradza uśmiechem lub krótką rozmową

 

która nigdy nie będzie prawdziwym dialogiem

pajac zna swoje miejsce zbyt wysokim progiem

 

pan odgradza się od tych którymi pomiata

taki pajac dla niego to jedynie szmata

 

którą może zacierać ślady swych poczynań

on zawsze kryształowy po ich stronie wina

 

pajace wszystkich krajów a jest ich bez liku

kończą tam gdzie ich miejsce czyli na śmietniku

 

Z almanachu XXXIV MLP

„SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”

 

"Życie to jest teatr, mówisz ciągle, opowiadasz;

Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada;

Wszystko to zabawa, wszystko to jedna gra

Przy otwartych i zamkniętych drzwiach,

To jest gra!"

Edward Stachura (1937 - 1979)

 

Wciąż udajesz

 

ciągle udajesz kogoś kim zaledwie bywasz

ról jakże nieprawdziwych z każdym dniem przybywa


nowe maski przymierzasz szukając przymierza

Panu Bogu w opiekę sprawy swe powierzasz

bezradny wobec życia w mrocznym gąszczu świata

który lian plątaniną ciągle się oplata

spętany konwenansów lepką pajęczyną

stroisz się w cudze piórka obarczając winą

wszystkich w kolo za los swój lecz nigdy nie siebie

przyjaciół chętnie zwodzisz kiedy są w potrzebie

nie mrugniesz przy tym okiem to tak oczywiste

zaraz się wyspowiadasz i sumienie czyste

masz znowu jak niemowlę a więc od początku

robisz wszystko co jawnie drwi i kpi z rozsądku

za winy swe żałujesz aż do bólu szczerze

przez całe dziesięć minut nikt ci nie zabierze

pewności że zbawienia przyjdzie kiedyś pora

dostąpisz a ta pewność twej wiary podpora

opoką fundamentem na którym wciąż wznoszą

pałace swej fortuny ci którzy nie proszą

 

nigdy o nic lecz biorą to co chcą od losu

nie równać ci się z nimi więc nie podnoś głosu

 


tylko wzrok w niebo kieruj pobożne życzenia

zamiast walki o swoje nie wychodząc z cienia

 

przemykasz gdzieś ukradkiem nie rzucasz się w oczy

dzień za dniem rok za rokiem nie wiesz nawet o czym

 

mógłbyś z nimi rozmawiać jak swój pośród swoich

kiedy cienia własnego panicznie się boisz

 

zazdrościsz nieustannie nienawidzisz skrycie

wszystkiego co przerasta twoje nędzne życie

 

główną rolę grasz tylko we własnym teatrze

żałosny budzisz litość że aż żal jest patrzeć

 

maską śmiechu zasłaniasz łzawe przedstawienie

wszystko fałsz i obłuda jedynie cierpienie

 

jest prawdziwe gdy w końcu kurczysz się w rozpaczy

tylko ból przejmujący coś naprawdę znaczy