Mówić po ludzku

Mówić po ludzku

Luzem

Mówić po ludzku


No cóż, przykład idzie z góry. Stara ta zasada znajduje potwierdzenie na co dzień w dziedzinie wzajemnych relacji międzyludzkich. Tzw. wojna na górze, nieprzebieranie w słowach, wojna polsko-polska, podjazdy, kalumnie i oszczerstwa, zazdrości i zawiści o różnym stopniu nasycenia (a nierzadko o najwyższym) nie mogą nie stanowić swoistego wzorca zachowań na szczeblach niższych, z życiem codziennym włącznie. Media, zwłaszcza telewizja, chętnie przejmują taki model uatrakcyjniania swojej oferty programowej coraz bardziej dziwacznymi postaciami odzierającymi się przed milionową widownią ze swej prywatności, rozmaite prowokacje (do niedawna mające miejsce jedynie w elitarnych, czasem snobistycznych kręgach koneserów) z niechlujnym komentarzem prowadzącego wypowiadanym, a raczej wyszczekiwanym staccato głosem egzaltowanego didżeja.

Nic zatem dziwnego, że z ulgą włączam radiową dwójkę (o której niedawno znany leszczyński dziennikarz i prezenter powiedział publicznie, że można przy niej zasnąć – rozumiem, że z nudy). Z ulgą więc włączam dwójkę, bo tu mówią po prostu ludzkim głosem. Donikąd się nie spieszą, nikogo niczym nie poganiają, głosy są miłe dla ucha (dawniej mówiło się, że radiowe), a język polski używany jest zgodnie z normą i w zgodzie z nią brzmi normalnie.

Przykład idzie z góry, więc nie należy się dziwić, że powoli tracimy poczucie języka jako wartości. Jest po prostu narzędziem porozumiewania się i jak każde narzędzie podlega zmianom stosownie do funkcji. A ponieważ owa funkcja uległa redukcji, to i język upraszcza nam się niebywale tak, jak uproszczeniu uległy emocje, oceny i opinie. Świat przeżyć wewnętrznych ograniczył się do kilku znaków w rodzaju OK, w porzo, spoko itp. Zniknęła cała gama niuansów i półcieni, spłaszczył się zatem nasz świat (przynajmniej w takim zakresie, w jakim go postrzegamy). Aksjologiczny wymiar języka to – jak się wydaje – jakiś anachronizm. W okresach utraty niepodległości i zagrożenia wynarodowieniem był wszakże jednym w najważniejszych (jeśli nie głównym) bastionów tożsamości narodowej. Pielęgnowanie języka było równoznaczne z aktem patriotyzmu, dawało szansę na przetrwanie.

Społeczna praktyka używania języka, zwana uzusem, nie miałaby w zakresie jego degradacji takiej siły oddziaływania, gdyby istniały jakieś wyraziste wzorce. A tych nie dostarcza nam ani establishment polityczny, ani krzykliwe media. Uczeń wzorca polszczyzny zazwyczaj nie znajdzie także w szkole. Są oczywiście od tego – jak zawsze – chlubne wyjątki.


Czas jesiennych zadumań sprzyja rozlicznym postanowieniom. Postanówmy sobie, by – tak jak zwierzęta w Wigilię – już zawsze odzywać się do siebie ludzkim głosem i po polsku, OK? A wtedy będzie już naprawdę git i w porzo!


Ryszard Biberstajn