Okruch nieba, jakim zawsze dzielił się niezapomniany Poeta z Ostrobramskiej

Okruch nieba, jakim zawsze dzielił się niezapomniany Poeta z Ostrobramskiej

Maria Magdalena Pocgaj

Uśmiech Poety

 

Do napisania tych słów skłoniła mnie usłyszana niedawno w Radiu Merkury audycja, poświęcona Witkowi Różańskiemu. 3 stycznia minęło 5 lat, odkąd odszedł…Przytaczane przez jego żonę wzruszające fakty z ich życia, odkurzyły i moją pamięć, która przechowuje niejedną, kojarzącą się z nim chwilę. Mieszkaliśmy w tej samej okolicy, toteż przypadkowych spotkań było sporo. Najpierw z daleka widziałam jasny uśmiech, po czym rozpoznawałam nieśmiertelną marynarkę, z przypiętą do klapy odznaką Honorowego Obywatela Miasta Poznania. Czasem zamienialiśmy ze sobą kilka pośpiesznych słów, to znów pogawędka była dłuższa. Zawsze rozchodziliśmy się z niebem w oczach, bo tym Witek po prostu zarażał: w spojrzeniumiał czystą radość dziecka.

Pamiętam nasze spotkanie w tramwaju. Wsiadł z plikiem papierów pod pachą. Jechał na gapę. Kiedy mnie zauważył, zawołał: „O, Magda! Pokażę ci moje nowe wiersze”. Promieniał, jakby wiózł skarby. I zaczął mi je czytać na głos. Arkusze co rusz spadały na podłogę, bo tramwaj to zwalniał, to przyspieszał. Witek, gniotąc w ręku kartki, przekładał je tam i z powrotem. I uskrzydlał wierszami tramwajową przestrzeń, używając przy tym licznych przerywników (w jego wykonaniu uroczych), zaczynających się na literę „k”. Pasażerowie ze zgorszeniem odwracali głowy w naszym kierunku, a Witek z niewzruszonym spokojem i powalającą radością komentował: „K…Magda, zobacz ten…albo ten, k…! Jak ja to zrobiłem że on taki k…dobry? Czekaj, ten k... lepszy”. Ale jadący z nami, przypadkowo obdarowani najczystszą poezją, nie mieli o tym zielonego pojęcia! I zapewne targały nimi zgoła inne instynkty, choć nikt nie odważył się zwrócić nam uwagi.

Kiedyś niespodziewanie Witek odwiedził mnie w domu. A że była to pora obiadu, zaprosiłam go na talerz fasolowej. I znów ten błogi uśmiech na twarzy, można by sądzić, że z powodu moich umiejętności kulinarnych. Potem zaczął nerwowo chodzić po pokoju, kurząc papierosa, jednego za drugim. Moje dzieci patrzyły na to ze zgrozą, wiedząc, że u nas się po prostu nie pali. Ale to przecież kopcił Witek Różański! No tak, to zmienia postać rzeczy! Obiadowe wizyty Witka powtórzyły się jeszcze kilka razy. Później już regularnie jeździł na obiady do swej przyjaciółki, Małgosi.

Któregoś dnia na ulicy oznajmił mi rozradowany, że się z nią żeni! Rzecz jasna byłam na jego ślubie, bodajże w 2000 roku… Pamiętam Cyganów, grających na schodach Wagi Miejskiej oraz to, że Młoda Para objechała konną bryczką cały Stary Rynek, wśród niekończących się wiwatów i oklasków. Były też wywiady dla Radia Merkury, sesja fotograficzna dla prasy, a przypadkowych gapiów cały tłum! Później też, choć trochę rzadziej, spotykałam Witka, który z rozbrajającą szczerością, nie bacząc na to, czy ktoś słyszy, czy nie, dzielił się ze mną na głos swoimi rozterkami z terenu małżeńskiej alkowy. Albo też bezceremonialnie wołał, widząc mnie, taszczącą torbę z zakupami: „Magda! Już wszystko dobrze. Wczoraj mi stanął!” Nie byłam pewna, czy mu gratulować, czy odwzajemnić miażdżące spojrzenie przechodzących obok nas porządnych górczyniaków.

W końcu Witek przeniósł się na stałe do mieszkania żony na Ratajach. Któregoś popołudnia zaprosili mnie do siebie. Jakże serdecznie zostałam przyjęta! Była zima, ja, oczywiście bez czapki. Małgosia natychmiast postawiła mnie przed wielką skrzynią w przedpokoju, pełną najróżniejszych nakryć głowy. Były tam berety, kominiarki, pilotki, toczki, kapelusiki i tym podobne dobrodziejstwa, szydełkowane, wełniane, futrzane etc. Usłyszałam: „Wybierz sobie coś, kochana!”. I schyliwszy się, sama zaczęła wyciągać różne cudeńka i zakładać na głowę, oczywiście tyłem do przodu, co kwitowała niepowstrzymanymi wybuchami śmiechu. Ja jednak odmówiłam, nie cierpiąc nakryć głowy. Wtedy nie zrażona niczym pani domu na chwilę zniknęła w kuchni. Wróciwszy, wcisnęła mi w rękę maluteńki, wąski pakuneczek. I szepnęła: „To na rozgrzewkę. Weź do domu, żeby Wituś nie widział. Wypij za jego zdrowie!” Witek mieszkał z Małgosią flecistką, maszyną do pisania, książkami, pamiątkami i synem Małgosi, skrzypkiem. Tak, to chyba właściwa gradacja. I był tam szczęśliwy, z liczną gromadką swoich wierszy - dzieci, jak sam je nazywał.

Kiedy ciężko zachorował, Małgosia poruszyła niebo i ziemię, by go ratować. Wituś przecież nie mógł jeszcze odejść. W końcu, po udarze mózgu i długotrwałej rehabilitacji mógł samodzielnie chodzić, choć zdolności mówienia już nie odzyskał. Ale swoje 70 urodziny miał wyprawiane w Bibliotece Raczyńskich! W sali, wypełnionej do ostatniego miejsca, spontanicznie przeczytaliśmy mu w prezencie 70 jego autorskich wierszy! Jakże był podekscytowany, nie mógł usiedzieć na miejscu. Przypominał chłopca, odbierającego kolejne prezenty, z których jeden ważniejszy był od drugiego.

Kiedy zaś go chowano, nad trumną zamiast mów pożegnalnych, wybrzmiał śpiew Marii Callas, ulubionej artystki Witka. Jakże przejmująco, pomimo technicznych niedociągnięć z powodu złych warunków odtwarzania, wibrował on na mrozie, w zimowej scenerii stycznia… Wymyśliła to Małgosia, wierząc gorąco, że Witek słyszy tę swoją ulubioną arię. I uśmiecha się z góry. Malownicza była z nich para. Dwoje artystów, nie zważających na konwenanse, tzw. dobre maniery i cały ten salonowy blichtr. Wrażliwi, nikogo nie udający, żyjący chwilą, zakochani w życiu, poezji, muzyce, w sobie. Trochę szaleni, ale tym szaleństwem, które mają niebieskie ptaki, artystyczne dusze i ludzie naprawdę wolni, potrafiący cieszyć się jak dzieci. Dziś na twarzy Małgosi, pomimo niegasnącej od pięciu lat tęsknoty za mężem, można zobaczyć uśmiech. Jest w nim okruch nieba, jakim zawsze dzielił się za pomocą spojrzenia, niezapomniany Poeta z Ostrobramskiej.