Kinga Weronika de Walla

Kinga Weronika de Walla

Kinga Weronika de Walla – poznanianka, absolwentka kulturoznawstwa i psychologii społecznej. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia w klasie skrzypiec i fortepianu. Realistka z odchyleniem romantycznym i nieustającym zachwytem światem, który przekłada się na twórczość. Wiersze opublikowała dotąd w almanachach: „Barwy słów” (2007) oraz „Talizmany światła” (2008), wydanych przez Studenckie Koło Poetyckie „Pod skrzydłem poezji”. Uczestniczka wieczoru debiutów w ramach Festiwalu Poznań Poetów w 2013 roku. Jej wiersze były nagrywane dla audycji internetowego Radia Liryka. Debiut prasowy odnotowała na łamach kwartalnika „Okolica Poetów” (czerwiec 2013). W wolnych chwilach gra na skrzypcach, rysuje pastelami i czyta książki.


logika twarzy


zamieniłam się z człowiekiem na wierzenia
takich ludzi nie zostawia się liściom na wietrze
słowu do poduszki

pierwszym dostępnym gestem szlachetności
zbudowałam dom od wschodu do zachodu
ściany utkał głóg
podobno nic co ludzkie nie było mu obce
w cudzej skórze wygodnej dla pytań

zamieniłam z człowiekiem dwa słowa
dzień dobry rozpostarte donikąd
żeby kiedyś wrócić

wystarczyło zabrać serce z dłoni
zdjąć ranę z afisza
opuścić łokcie do połowy taktu

trudno dotknąć jego twarzy
dotknąć i być obok kiedy
kolejny dom wyrasta ku górze

z północy i południa
na czas
zamieniłam się z człowiekiem

podobno nic co ludzkie nie jest
mi obce

daj więc rozum a żyć będę?






zwątpienia


pamiętam,
rok temu dobrze umierało się
na mrozie.

aura podobnie trawiła kształt
do resztek konturów.

nic nie jest białe ani czarne,
wszystko jest białe i czarne jednocześnie.
o nic nie trzeba już pytać.

idź. nie stój tu.
jest zimno.

trzeciej drogi nie ma.






reminiscencja I

kiedy byłam małą dziewczynką,
siadałam w środku świata
pod drzewem z dwoma ramionami.
wierzyłam, że z dwoma.

patrzeć w górę było zbyt trudno,
za wysoko świeciło słońce.

nad głowami ludzi
pejzaże rozdzierały
sokoły, wróble i jaskółki.

kiedy byłam małą dziewczynką
błogosławieństwa spadały z nieba

na wyciągnięcie ręki. ziemia
nie przepalona jeszcze sumieniem,
zatrzymana w przestrzeni jak szkło,
powiększające dna kwietnych kielichów.

wtapiałam palce w grudy pośród traw,
z mięśniami ramion spiętymi do lotu.

kiedy byłam małą dziewczynką
nie pochylałam twarzy ku ziemi,
płacząc jednocześnie w dwa rodzaje
ciszy, z wiarą i nadzieją.

dzisiaj wspinam się na palcach
chcąc dosięgnąć baśni z okruchów chleba.

złote jabłka nigdy nie spadną
z drzew o dwóch konarach, już wiem.
nie ma śniegu tam,
gdzie źdźbła dojrzewają do słów

pod wielką szklaną kopułą milczenia.
kiedyś byłam małą dziewczynką,
chciałam mówić językami ludzi i aniołów.

***

z małego wiersza odeszli ludzie
zdążyłam zatrzymać sznurówkę w stopklatce
i kruche ziarnko piasku z temperaturą cienia

linie papilarne wyblakły w żłobieniach bez dna
bez trudu zliczam komórki martwej natury
co kryją światło

w kolejnej karawanie zakwitły róże na policzkach
dla przeciwwagi
najciemniej jest po deszczu
gdy cichnie tętent mrówek

nie chcę znać głodnych aniołów
skrzydeł modliszki w bursztynie
i ciepła cytrynowej trawy

jutro pod skałą przemian obudzi się
niechciany człowiek
z czasem pozwoli skórze oddychać do oporu

ludzie
zajmują na ziemi bardzo mało miejsca



ciepło zastyga ostatnie

zgodziłam się na zieleń samorodną
krotochwilę płatka słonej ziemi
zależnej od łez

tuż przed urodzajem
źdźbła trawy nie są tak niezliczone
jak mógłbyś pomarzyć

znalazłam się w łanach na serio
założyłam że
ciepło zastyga ostatnie
w słonym morzu i deszczu

i dżdżysty był ten sen

po omacku doszłam
do siebie
z nadziejnym kamieniem w kieszeni

wiesz
zieleń jest hipokrytką
wyblakła tuż przed fazą rem

ja
chciałam tylko wiedzieć jak smakuje ziarno


 


da capo

zbawienne strugi znów
mijają zgodnie
ze wskazówkami

w nachalnych kraterach
topi się nieuchwytny
za bardzo

umywam ręce
od całopalenia
burzy nie będzie

rosa osiadła na ściółce
tuż przed wschodem

i paradoksem kolejnego

 

 

nienasycenie

między szorstkością codziennego chleba
dotyka ustami okolic pamięci.
gładzą jej stopy języki z ognia –
pieczęcie nadane w pozorach snu.

w szczeliny wyobrażeń utyka słowa
rozedrgana myśl: gdyby tak
przetrwać, zagarnąć, zatrzymać w sobie;
gdyby przyśnił się sen z nadmiarem czasu.

na końcu języka wykluwa się słodycz
gotowa do wchłonięcia. będzie z niej kiełkował
harmoniczny palindrom.

w miejscu, gdzie zawsze opada napięcie, unosi głowę -
chwila ocieplenia, odpływu tęczówki, wessania oddechu.
jest. stapia się. rozmiękcza tło.

ktoś obok dziedziczy ciało w akcie mowy.
język wraca do stanu skupienia.