Kozłowski Bart Maksymilian

Kozłowski Bart Maksymilian

 

Maksymilian Bart-Kozłowski

XXX


Nie zamieniaj mnie Panie
W sosnę rozdartą
Rosnącą na skraju lasu
W którą uderzają
Zimne i gorące pioruny
Smog idący z miasta
Zasklepia igliwie
Tak że nie mogą oddać tlenu
Kora zmienia się w plastik
I twardnieją  soki

Nie zamieniaj mnie Panie
W sosnę
Co jest pomnikiem
Na brzegu lasu
Wołającym swoim wyglądem
O powrót  dorodnej dąbrowy

Sosen rozdartych przybywa
I coraz mniej jest igliwia
Dającego moim płucom tlenu
Rozszerza się królestwo smogu

Nie zamieniaj mnie Panie
W sosnę rozdartą
W pomnik
Który każdy omija

/ z almanachu "Iskra ognia maleńka"/

XXX

 


Kiedy nie ma Ojczyzny
Nie jesteś człowiekiem
Stajesz się zwierzęciem
Zaprzęgniętym do pługa
Które można wybatożyć
Odprowadzić na miejsce straceń
Oddać lisom na pożarcie

Kiedy nie ma Ojczyzny
Niewiele powiesz swojej dziewczynie
Ona ucieknie
Liczy się stałość
Twego statusu na świecie

Kiedy nie ma  Ojczyzny
Nie wyjdziesz wieczorem na ulicę
Patrol przechodzący
Rzuci cię jak worek kartofli
Na ciężarówkę celem dowozu
Na rzeż

Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”

 

 

Fragment z powieści „NAD PARSĘTĄ”

… Przez okno wślizgiwała się poranna jasność. Słońce wytaczało swą okrąglutka postać z głębiny ziemi na codzienną wędrówkę. Rażąca oczy czerwień malowała się na szybach okiennych, a z nich wszechwładna przelewała się na podłogę i niosła ku sufitowi, rozpływała się po ścianach pokoju. Horst budził się ze snu. Drzwi nigdy nie zamykał. Horst po przebudzeniu czuł coś odmiennego w swoim lokalu. Ten poranek wstawał odmiennie niż zwykle. W uszach Horsta dziwnie szumiało. Nie był to płochliwy szum, taki znikający i nieśmiało ponownie goszczący. Szum stawał się przyjemny, lekko łaskoczący. Mógłby trwać w nieskończoność. Oczy, które pozbyły się snu z ochotą spoglądały wokoło. Trzeba spojrzeć na przedziwną inność poranka.
Ta niezwykłość sytuacji wynikała stąd, że tuż obok niego, w wyszywanej kwiatami nocnej koszuli, spoczywała Zofia i całą siłą źrenic wtapiała się w oczy Maksa. Spojrzenie Zofii bliskie na dotyk, bliziutkie, że Maks mógłby takie spojrzenie dotykać swoim spojrzeniem. Chciał zerwać się na równe nogi, ale spojrzenia poczęły się splatać i wspólnie wirować w jednym locie. Przymknął oczy, na nic, już nie miał własnych oczu. I nie miał siły na podniesienie się. Jakieś magnesy uaktywniły się najwidoczniej. On jest żelazem znieruchomiałym przylgniętym do pościeli. I ta czerwień, prawdziwa czerwień dokoła, i bieg serca nagle nieoczekiwany, drżący, ale bez lęku, niosący dziwną pewność chwili, chociaż krew roznosi po organizmie chłopca uczucie oczekiwania, że coś niespodziewanego i pięknego jest takie bliskie. Zofia paluszkiem dotknęła jego piersi. Drgnął. Wstrzymał oddech. Czerwień, czerwień z każdej strony i z każdego miejsca w tym pokoju wstąpiła we wnętrze Maksa. Jeszcze chciał oddalić czerwień. Uczynił gest dłonią. W przelocie dotknął ciała Zofii. Czerwień wzmogła się w każdej tkance ciała Maksa. Zofia poczęła przejmować ciało Maksa mocniej, mocniej, coraz mocniej. Już nie istniały dwa źródła życia, ale jedno wspólne. I Zofia przyjmowała miłość Maksa z radosną kobiecą wzajemnością w przeświadczeniu, że takich chwil doznają więcej…
Maksymilian Bart-Kozłowski

* * *

Nie bywaj łagodny w mojej przełęczy
Do której podążasz od chwili narodzenia
Miłość jak świt przy kresce horyzontu krwawi
Bądź soczewką albo czym zechcesz
Najlepiej zapłonem dla tęczy

Rozmarzeni najmniej o płonieniu krwi wiedzą
Że noce łakome są burzy
Mają od poetów usta gazetowe
I śpiew w gardle zmęczony

Poważni w podnoszeniu coraz wyżej i wyżej dekalogu
Wspomnienia niosą bez aureoli
Łańcuchami brzękając na progu świątyni
Nie znają wnętrza licznych przykazań

Bywaj świadomie zbłąkanym
W prześwicie każdej mojej kropelki krwi
Bądź mądrym wędrowcem
Co nie oddala się od źródła
Nie doznawszy smaku

Bądź niezgodą na rzeki
Co niezmiennie od gór po morze
Jedynie płyną i płyną


Masaż wieczorny

Nakładam na opuszki palców muślin mroku
Co miękkim kocim chodem
Zawitał w gościnę do naszego pokoju
I wędruję palcami po krainie
Twojego ciała
I jestem pewnym wędrowcem
Nie zbłąkanym Błędnym Rycerzem

Rozświetlony mrok pozostaje
W kręgach tanecznej dłoni
Która krąży w pląsach dotyku
W najbardziej tajemnych zakątkach
Szuka słońca na twojej skórze
I przystaje i wędruje
Po ramieniu i plecach
Brzuszku i pępku
I szuka źródła
Bliskiego choć ukrytego

Zazielenia się wokoło łąka Leśmiana
Gdzie motyle są ciekawe wnętrza kwiatowego
Oddechy splatają się w jeden
Wspólny warkocz powietrza
Z kata pokoju
Spogląda w naszą stronę
Uśmiechnięty anioł

Przed snem

Nowiny jak kocięta ukryły się
W najciemniejszym kącie mieszkania
Na parapecie okna pelargonia
Spogląda daleko w stronę ogrodu
I poszukuje dziewanny
Co w księżycowej poświacie
Powędrowała
Z rumiankiem w malinowe zacisze
Tam skowronek
Strumień ma za rzekę

Przestały obowiązywać wokoło
Podwójne role z minionego dnia
Tak bogato czytane w gazecie
Nie swoje twarze
Teraz błogosławią uśmiech
Człowiek przestał być cieniem
Światło w oczach łagodnieje


Dalszy ciąg stworzenia

Dalszy ciąg stworzenia
Przejął człowiek
Na początku gwiazdom
Wyrzeźbił ostro stojące zęby
Wizerunek ostrozębnych gwiazd
Wyhaftował na licznych sztandarach
Tak koniecznych do przewodnictwa
W wojnach
Generałowie w sztabach generalnych
Mniej tchórzliwy mają wyraz twarzy
Gdy sztandar powiewa

Po każdej wojnie
Jest chwila powszechnie zgodna
Na szukanie zorzy
Najjaśniejszych barw
Do malowania ścian
W odbudowanych domach

Po każdej wojnie
Jest wiele dobrej poezji
Od zaginionych poetów
Ale to nie zmienia faktu
Że ludzie nadal poprawiają dzieła Boże
I mocują się z aniołami
W budowie
Swojego świata


Z punktu widokowego

Już jest coraz trudniej
Dojrzeć choćby odrobinę doskonałości
W materii i w nie-materii
W słowie i w nie-słowie
W mowie i w milczeniu
Przesłania chłodny śnieżnobiały tiul
Co zimnymi igłami mrozi źrenice
Nic nie jest prawdziwie widoczne
Ani prawda ani oszukanie
Ani uczciwość ani złodziejstwo
Ani pieśń ani klątwa
Ani sława ani niesława

Z punktu widokowego poety
Spostrzega się człowieka
Co nasz współczesny kamień bytu
Przepycha mozolnie na drugą stronę góry
Ale po ostatniej kruszynie chleba
Pchnąć wyżej już nic nie może

Kamień spada kaleczy stopy
Ale nie winowajcom
Niewinni staja się kalekami
Niechcianego losu


Miłość

Taka różana przeplatana tęczą
Zapisem ozdabia encyklopedie
Podzielona przez mędrców
Na definicje tezy hipotezy
Słowa róże słowa niezapominajki
Uwięzione w alfabetycznych znakach

A miłość jest jak morze
Co napełnione jest wodą
A deszczu nieustannie pragnie

I miłość jest niebem
Co rozprzestrzenia się dalej i dalej
Dosięga gwiazd
I nie odnajduje kresu
Wysyłane z gwiazd światło

Jak dla ptasich skrzydeł
Przestrzeń jest pokarmem
Co lotem
Krążeniem swawolnym i godowym
Obejmuje wyżej i dalej
I syci nieustannie ciało
Dotyka głaska pieści
Usta w usta
Nos w nos
Pępek w pępek
I krążyć i krążyć

I miłość jest przestrzenią
I jest to prawda
Wynikająca z utargu
Z naszym aniołem
Już w pierwszej minucie zakochania
Tracą aktualność
Benedyktyńsko w encyklopediach
Opisane hasła


Erotyk wrześniowy

Wrześniowe sady niosą się ku niebu
Bogate w każdym spojrzeniu
I kuszą
Kuszenie jest oszustwem
W miłosnym pragnieniu

Urodzajem obsypana
Podajesz w bliskość dotyku
Jędrne jabłko pierwsze i następne
To pierwsze zerwane jest z Edenu
A kolejne już obecne
Z wrześniowego sadu
Który po wspólnych latach
Owocuje
Urodą wypielęgnowaną
Przez delikatny dotyk moich ust
Jędrność twoich ud
Kołysze biodra
Niepłochliwe
Niestroniące
Od wędrówki mojej dłoni
Co krąży przymileniem
I psotnie się przechyla
To tu to tam

Ty lubisz takie dłonie
Figlarnie rozkołysane
Łepki ptasie

Zachwyt tańczy
W końcach palców
Krew tętni
A tętent krwi
Jest ciała śpiewem

Echo się niesie między drzewami
Od słów mówionych szeptem
Od naszych dusz


* * *

Jeszcze lato
Nie rozpłynęło się falą
Po bezwstydnie słońcem
Roznegliżowanej plaży

Rozpaloną źrenicą
Podpowiadasz
Co należy czynić w takiej chwili

Wiem
Lato jest między nami
Blisko jak najbliżej
Nasz firmament nieba
Miękko opadł
Tuż przy twoim biodrze
I niczego nie przesłonił

Jaskółki naszych spojrzeń
Poderwały się do lotu
Rozkochane
We wróżbie dobrej pogody

Jeszcze lato
Niechętne zachodom
Przywołuje z powrotem
Świt dnia
W palcach dłoni
Rozbrykana tęcza
W spojrzeniach się pławi
I biegną dwa konie
We wspólnym galopie
Miłosnych zdarzeń


Pewność

Nie jest dany smutek jesiennej jarzębinie
Gdy jej liście przybierają barwę
Nie jesieni
Ale błękitu nieba
A obłoki ranne i wieczorne
Snują się beztrosko pewne zamieszkania
Na wysokości
Błękit nieba to kolor pewności
Że tak już będzie
Od każdej wiosny
Po dalsze lata
Na zamieszkanie w błękicie nieba
Muszą się zgodzić od początku
Dwa bliskie sobie serca
Miłość nie jest tajemnicą
Skrycie przeróżnie nazywaną
Z koloru liści wróżby przemienne
Kocha nie kocha
Zdradliwie na korzyść zawsze liczona
Pewność jest najwyżej oceniana
I trwająca w wymiarze
Rozkochanych lat

Miłość przy człowieku
Jest i jest
Jako pewność
Stale istniejąca
Nie tylko na pokaz
W kolorach
Wręczanych kwiatów

Prawdziwa barwa miłości
Z głębi serca zakwita


* * *
Mężczyznom pod rozwagę

Kto z nas twardzieli potrafi
Unieść na stałe niebo w oczach
Kiedy ciernie wplatane są we włosy
Jako fałszywy wianek weselny
I który rzucony w ogień
Nie chce spłonąć

Kto z nas hardych czynem
I nieugięty w sile i na umyśle
Uniesie w górę z uśmiechem ręce
Kiedy ołowiane kule
Powstrzymują nogi w miejscu
A każda droga przed nami jest daleka
A iść koniecznie trzeba

Patrzę na ciebie z uznaniem moja Ewo
Od tej chwili jak wyszłaś z Edenu
Potrafisz nawet bosą stopą
Wędrować po stłuczonym szkle
Jakby to był atłas błękitnego nieba

A my twardziele
Przewracamy się na ziarenku maku


* * *

To jest nieprawda
Że poeci przechodzą przez lustra
Byliby okaleczeni
Albo oskalpowani
I to ze wszystkiego
Od stóp po głowę

To jest fakt oczywisty
Że poetki rodzą dzieci
Jak przystało
Na zwyczajne niewiasty
Żadne powiedzenie Apolla
Nie jest brane pod uwagę
Byłoby to śmieszne
Oczekiwanie dziecka
Z tchnienia wiatru

Ale bywają przypadki
Że poeci wspinają się na szczyty gór
Aby tam mocować się ze słowem
Lecz nie niosą ze sobą luster
Tylko pęki silnych lin
Jako pewnik ocalenia
Siebie i własnej poezji


* * *

Ona niczego nie spostrzega
Że w moim obecnym ogrodzie lat
Rosną już inne drzewa
I rzeki płyną w innym miejscu
I niejeden ptak inaczej śpiewa
I przez dłonie wieje inny wiatr

I inni przystanęli
Na majowym przy krzyżu
Do ramion przytroczyli
Starannie muzyczny przyrząd
I rozlega się pieśń
Słyszana ale inna

Tylko ona
Niesie nad sobą aureolę
Niezmienną od chwili spotkania

Tak wielu już się skryło
W zawiłych zaułkach historii
W zamglonej pamięci

Takie już bywają nasze jesienie
Nasze radosne jutrznie
W psalmach zamyślone nieszpory
I białych róż zaczerwienienie


* * *

Moja tęsknota przeniosła się z serca
Na klawiaturę komputera
I nieoczekiwanie wierzy
Że słowo elektroniczne
Wyniesione dotykiem palców
Podpowiedziane przez umysł i oko
Będzie mknęło w każde miejsce na ziemi
W utęsknione źrenice
Serce zadrży niedostrzegalnie
I skusi palec serdeczny
Do kolejnego stworzenia słowa
Kocham
Elektrony przeniosą takie słowo chętnie


Toskania

Julia i Romeo nie usłuchali Szekspira
I spacerują swobodnie nad Morzem Tyrreńskim
Jest tutaj śpiewnie każdego wieczora
Na plaży tańczą pary długo w noc
Tak jest dzisiaj
Tak było wczoraj
Zielone oczy ma Julia
Jak szmaragdowe morskie fale
Ona jest cicha jak lilia
On nieco skulony od nadmiaru trosk
Czule okrywa ją szalem
Szemrze już zimnym szeptem wiatr
Czas powracać w swoją historię
A tu tak cudnie


* * *

Taki obraz już pozostanie
Splecione dłonie i spokojny spacer
Choćbym zakładał na pamięć kaganiec
A wspomnienia skazał na karcer
Nic w dali się nie odmieni
W Juracie zamgliło się morze deszczem
Tylko fala morska się pieni i pieni
A serce mówi i mówi wierszem


Róża pustynna

Jesteś czasem jak pustynna róża
Z dalekiej nieznanej Sahary
Gdzie kwiaty rosną krótko nocą
W upale dnia znikają
Mała kropla wody a życie kolorów
Powraca coraz mocniejsze
Od poprzedniej nocy
Tak ty
Kiedy ciepłem spojrzenia
Oplotę twoją postać
Zakwitasz
Najbardziej żywą w barwach
Różą
Zawsze obecną

Wiersze pochodzą z książki "Kobieta, miłość i słowa"  (wybór wierszy miłosnych) - Warszawa 2012