Landzwójczak Anna
Landzwójczak Anna
Anna Landzwójczak – z tomu „Papierowy smak”
***
szybowałam
szeroko rozpostarłszy skrzydła
a to były nagie
ramiona
połamane byle podmuchem
sprowadziły niepokorną
na ziemię
albo niżej
do piekielnych piwnic
nie spoglądam zbyt często
w niebo
wiem – to nie lazurowy ocean
w którym można odkryć
zwierciadło
wolę stopy postawić
na piasku
i obejrzeć się czasem
za siebie
niedaleko wstecz kilka kroków
jest ślad
a więc wciąż jeszcze
jestem
wybaczyć
trudno
jeśli nie najtrudniej
wybaczyć sobie
zważyć okoliczności łagodzące
zobaczyć
że waga ani drgnie
wejść w las beztrosko rosnących
ludzi
schylić się i w leśnym poszyciu
na kolanach szukać
usprawiedliwień
rosną jak grzyby po deszczu
wertujesz atlas
odrzucasz trujące i niejadalne
pusty koszyk
waga ani drgnie
wędrówka
musi być jakiś sens
w wędrówce człowieczego anioła
upadł pod ciężarem grzechu
ale podniósł się
by iść
łapać słońce
w lustro kałuży
dotknąć nagości konaru
który wkrótce zdobny liściem
nakarmi oczy
oddychać powietrzem
pachnącym płodną ziemią
musi być jakiś sens
podniósł się przecież
by iść
lęk
wydawał się oswojony
nawet bywał przyjazny
rano lizał zdrętwiałe dłonie
wieczorem
kładł się u stóp
myślałaś-będzie mruczał jak kot-
a on sierść zjeżył
wyszczerzył zęby
chwycił za gardło
***
zamykam szkatułkę dnia
ostrożnie opuszczam wieko
by nie umknęły chwile
które kojącym balsamem
pielęgnują skórę
labirynty zmarszczek wypełniają snem
czasem nawet kamienie kruszą
w poduszce
***
szeleszczące - przepraszam-
bibułka
zmięta wargami
i wypluta
***
oczekujący
siedzą na walizkach
ziemski dworzec
pulsuje w skroniach
dyskotekowym światłem
w uszach gwar targowiska
próżności
oczekujący
siedzą na walizkach
wypatrują
niebieskiego pociągu
mimika
codzienna sztuka
dekoracji twarzy
niemy spektakl
perfekcyjnie opanowana rola
unieść brwi
zmarszczyć czoło
oczy zmrużyć
opuścić powieki
prawdziwa
wirtuozeria warg
teatr pantomimistów
każdego dnia
dusze umarłych poetów
dusze nie mają głosu
ludzkie prawa
zostawiły na ziemi
razem z szufladą
z szyfrowym zamkiem
dzisiaj liść wypadł z pamiętnika
nawilżony nastoletnim wzruszeniem
butwieje między stronami brukowców
pożółkłe kartki
podawane z rąk do rąk
kruszą się
sens rodzi sensację
nagie dusze umarłych poetów
umierają powtórnie
ze wstydu
świat
ogromnieje świat
proporcjonalnie do możliwości
poznawczych
wielki jest tak
że wyobraźni nie starcza ramion
by go objąć
maile możemy pisać
nawet do Pana Boga
zbierać w kartonowym pudełku
pamiątki z innych planet
wielki jest świat
choć bywa jak bańka mydlana
napęczniały dumą
może zwyczajnie pęknąć
wolność II
mości się wygodnie
w ciepłym wnętrzu brzucha
strzeżona szlabanem warg
czasem łaskocze w przełyku
nie wykrzycz jej
nie wymów
nie dziel na wyrazy
nie rozdawaj po słowie
nie wypuszczaj
poza zwierciadła źrenic
syte płomieniem nieba
o zmierzchu
poza studnie uszu
w których gromadzi się
ptasi świergot muzyka
rozedrganych liści tajemniczy szelest
nie rozmień jej
na głoski
gotowość
ulepieni z gliny
uformowani na obraz i podobieństwo
jakieś
pozwalamy by obracano nas w palcach
dotykano wilgotną dłonią
zgadzamy się na zmianę pozycji
nieustannie wypalani przez słońce
stajemy gotowi
ukształtowani ostatecznie
zdziwieni
że obok minął czas
XXX
(„ innego końca świata nie będzie” Czesław Miłosz)
świat się kończy
znikąd wybawienia
odmówiono apelacji wyroku
kończy się świat
wilczym kłem w ludzkiej twarzy
dłoni która drugiej dłoni
kaleczy nadgarstek
w imię miłosierdzia
kończy się metalową nakrętką
od pustej butelki po whisky
-miast rozweselić zabiła-
w strachu dziecka
jego oczach suchych jak pustynia
bez oazy łez
kończy się w każdym dniu
ułamku sekundy
gdy człowiek przeciwko drugiemu
o inny kolor skóry włosów
poglądów odmienny wymiar
kieruje zabójczą broń
kończy się świat
bez gwałtownego szarpnięcia
że tylko klamka w dłoni
innego końca nie będzie
Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”
***
wstaje poezja
ponad przednią szybą
pisze się wiersz
w ledwie co obudzonej myśli
płaszcz porannej mgły
rozchyla
unosi powieki rolet
natarczywe dzwonki ucisza
a lampom ulicznym
przycina złote rzęsy
pisze się wiersz
napęczniały twórczym uniesieniem
jak słońce
wschodzące barwnie
na rabatce nieba
zapisane we wstecznym lusterku
wstaje poezja
by po chwili
przydeptana pospiesznym krokiem
zasnąć do jutra
Czarnolas
smutne miejsce po lipie
milczący sarkofag
na którym – ach -
brakuje twojego imienia
ścieżki nazbyt szerokie
odarte z tajemnic
gdzież ta
wydeptana twoim zamyśleniem
małe miasteczka
wiatr
przymyka powieki
małym miasteczkom
senne rzęsy domów
cieniem się kładą
na uliczkach
we śnie
małe miasteczka
tętnią
wielkomiejskim gwarem
budzą się zdziwione
wskazówką zegara
dotykając świtu
nadjeziorna poezja
pachnie sitowiem
i płoszy kaczęta
wyklute z jaj
a chciała tylko
piórem ogarnąć
wysupłać z puchu
wyborny rym
***
jak zatrzymać
spłowiałe marzenia
w grzbietach saren
zanim się rozbiegną
w liliowej zadumie
krokusów
urokliwym zakrzywieniu
fiołków
jak zatrzymać kolory
zapachy
czym zakwitnąć
aby wiosny było
więcej
mój dom
pochylony wiekiem
okrywa kapota dachu
wiosną kwitnie czerwoną cegłą
pośród konwalii
po sąsiedzku mieszka wiewiórka
lubię ją
choć bywa wścibska
skacze po trampolinie gałęzi
zagląda w moje okno
bywa też w wielkim ogrodzie
gdzie orzech szykuje rozłożyste biodra
dla jesieni
(z książki "Ponad codzienność", Poznań 2009)
KRZYK
huragany powodzie
bezbarwne źrenice gradu
tłuką na oślep
w śrubie trąby powietrznej
ostatni oddech
łapie sufit
wczoraj drzewa równym szpalerem
dziś
rozrzucone zapałki
gwałcona ziemia
krzyczy w niebo
głosem płonącego lasu