Januchta Teresa
Januchta Teresa
FLOVERS OF PERCE
Grafikowi Żivko A. Popovskiemu
Strelicje to czy fiołki
A może skrawek wieczornego nieba
usiadł na gałązce pędzla
że teraz
ziemia woda i ogień
przeglądają się
w barwach czystych
jak miłość
KONIE KOSSAKA
szkapy chabety w niewoli pługa lub furmanki herosi książęta w bitewnym pyle albo u wielkopańskiej karety rozmyte w akwarelach opowiadane pędzlem na chwałę szabli rycerskiej i sarmackiego wąsa symbole swobody pędu i ruchu ucieczki od zakalca cywilizacji w głuszę utraconego raju Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”
modelka wydaje ciało na spojrzenia
krągłe piersi spod rozpiętej bluzki
falowanie ciała aksamitne cienie
światło pulsujące miriadami drobnych odcieni
pod półprzezroczystą skórą
artysta wybiera te
które pozwolą żyć tej kobiecie na płótnie
i drgać mrowiem tęczowych plamek
pieści pędzlem miąższ pośladków
wydobywa zwierzęcą boskość dziewczyny
zagarnia w zaborczą sieć kresek i plam
przywłaszczając sobie sekret jej istoty
który swą tajemnicę zawdzięcza jedynie światłu
na płótnie stanie się nieśmiertelna
i budzić będzie przelotny dreszcz pożądania
radość życia silniejsza od bólu i cierpień
w słonecznych barwach aktu
RENOIR ZAPADA W NOC
Już późno Czas na spoczynek
To był dobry dzień
Martwa natura z jabłkami może też odpocząć
zanim Duża Luiza jutro znów umieści pędzel
w unieruchomionych reumatyzmem palcach
Lecz opowieść lekarza o polowaniu pobudza wyobraźnię
Te dwa bekasy… Dajcie mi paletę… Przekręćcie w lewo głowę bekasa…
Majaczenie przechodzi w sen w którym mistrz nie przestaje malować
Ostatnie pociągnięcia pędzla i dzieło okrywa się nigdy nie odkrytą tajemnicą Nie trafi do kolekcji Durand Ruela ani do muzeum w Luwrze
Północ jest uspokojeniem
NOSKOWSKIEGO 24
Gdy umiera poeta zostają po nim pieczęcie słów
z ręki do ręki z ust do ust z serca do serca przenoszone ponad czasem
obracającym w niwecz zarówno tkanki ciała jak i papieru
Bronimy się przed lodem niepamięci nadzieją że słowo trwalsze niż kamień
Gdy umiera dom i spod zmurszałego tynku wyziera łysina cegieł
kamienie tracą moc a ręce nie znajdują ocalającej poręczy
W pustej sakiewce chichot kreatorów komercyjnej kultury
uświadamia nieuchronny kres uświęconego słowem miejsca
Jeszcze chwila a wypchnięta na bruk z powodu nieopłacalności poezja
będzie się tylko przyglądać jak pięknieje elewacja przy Noskowskiego 24
i dla właścicieli zasobnych portfeli sztukaterie nabierają nowego blasku
Gdzie się wtedy podzieje Reymont z portretu gdzie zakotwiczą cienie Iłły i Łucji
Na odnowionych schodach zamilkną kroki poetów - Nikosa Heleny Edmunda
Wiatr wymiecie stąd zapach książek Może chociaż kamień zaświadczy że tu byliśmy
POETA W KORONIE DRZEWA
pamięci Tomasza Agatowskiego
dęby ogromniały przypominały sobie drogę od poczęcia w niebokres
gdy poeta czytał ewangelię puszczy
tocząc głaz jednoczył swój głos z szumem starodrzewia i wody
zwierzęta oswajały jego zakotwiczone w ziemi lęki
i wysyłały ku wierzchołkom sosen roziskrzone myśli
tak iż czuł słone krople słońca na powiekach
a węźlaste jak konary dębów ramiona
wśród kadzidlanych śpiewów ziół i tańca ważek
budowały arkę samotności – kołyskę dla wierszy
to tu spotykały się latarnie epok
i wykluwały listy o ślepcach do widzących
z masztu sosen i dębów – panorama czasu i przestrzeni
przemawiała szeptami wieków i rżeniem dusz poległych koni
a kaskada myśli zapadała prosto w serce wiersza
by wykiełkował perłą pamięci w pokoleniach
samotny poeta z desek słów budował mosty do jasnej całości świata
i jak słoń grał samotnie swój teatr odchodzenia
SEN O SKRZYDŁACH
uwikłani w codzienne
przenoszenie rzeczy zarówno
potrzebnych jak i zbędnych
w myśli pospolite
rzeczom przypisane
w biegu pomiędzy przesiadkami
nosimy w sobie zalążki
pragnień niespełnionych
pestki marzeń obumierające
w poczekalniach wieczności
niekiedy ubieramy je w kostiumy
nie z tej epoki
by pozowały oku cyfrowej pamięci
na swoich blogach udajemy
intelektualnych arystokratów
zanim potkniemy się
o przydrożny kamień rozczarowań
zanim wieczór rozbierze nas
z pajęczyny udręczenia
i tylko noc karmi nas jeszcze
iluzją latania
NIE TYLKO W WINNIENDEN
Siedemnastoletni Tim był niepozornym chłopcem –
napisały gazety na całym świecie –
może tylko trochę zakompleksionym.
Pewnego dnia odezwał się w nim macho
z ulubionych thrillerów.
Uzbrojony stanął przeciw równolatkom.
Nareszcie był wielki.
Krew na szkolnej podłodze
miała taki sam kolor jak w komputerowej grze,
tylko życiu zabrakło dodatkowych szans.
Gasło za każdym naciśnięciem spustu jak błysk flesza.
W końcu i życie desperata
opuściło realno-wirtualną rzeczywistość.
Kat czy ofiara?
PRZY ŁÓŻKU CHOREJ
siedzę naprzeciw
twojej twarzy nieobecnej
i szukam tej nitki
od ciebie do mnie
po której odnajdywaliśmy się zawsze
na rozdrożach myśli
światło twoich oczu
jest ze mną chwilę
by znów odpłynąć w mgłę
poza którą moja chybotliwa łódź
nie ma dostępu
nie zostawiaj mnie miła
na brzegu zwątpień
bez ciebie byłbym
wyschniętą studnią
harfą bez strun
dryfującym statkiem
wróć
NARCYZ
Przegląda się we mnie
jak w jesiennej kałuży –
błękit koszuli
ładnie skontrastowany
z tweedową marynarką
apaszka zamiast krawata
uśmiechają się do mnie
jego oczami
czy aby na pewno
zauważam harmonię barw
zapach wody royal brand for men
wyjątkową wprost
erudycję i elokwencję
jeśli powie komplement
oczekuje rewanżu
nic za darmo
jestem jego cieniem
stłumionym echem
mrówką którą łatwo nadepnąć
niepozorną ramką fotografii
by mógł błyszczeć
BIOGRAM POETKI
Zawsze miała nie po kolei
W dzieciństwie pisała do szuflady
potem na okoliczność
Odludek dziwaczka zakręcona
Nawet ładna tylko taka
stale nieobecna
Mąż miał dość na obiad
przypalonych poematów
więc sprowadzała myśli na ziemię
Niekiedy nocą
wymykały się ukradkiem spod kołdry
i po słupie latarki sięgały gwiazd
Dopiero gdy się wysłużyła
w pracy i w domu
rozwinęła żagle
Niezłe – powiedział pewien krytyk
niech pani spróbuje wydać
Próbowała – nie chcieli
Więc sama sobie sponsorem
Ostatecznie można mniej jeść
i nosić to samo palto
Wydawała – czytali
nawet podziwiali nagradzali
Podstępny Alzhaimer wydziobywał słowa
Gdy czas ją opuścił wynieśli
półki razem z książkami
Teraz na wysypisku
wertuje kartkę po kartce
najwierniejszy z czytelników
……………………………..
wiatr
DĄB BARTEK
Imienia użyczył mu pewien kmieć
rosły i barczysty
z sękatymi od radła i sierpa dłońmi
Rósł razem z Polską
mocnymi ramionami podtrzymywał
ojczyste niebo
W cieniu jego korony
spotykały się wieki
synowie płodzili wnuki
by trwała sztafeta życia
Nie zmogły go wichry wojenne
nie złamały burze
Aż stał się bramą
prowadzącą w głąb korzeni
wieżą z której spoglądają pokolenia
pomnikiem
Dopiero podstępny wiek dwudziesty
wsączył jad pod jego skórę
Z amputowanymi palcami
z zaplombowanym brzuchem
wsparty na kulach
jeszcze rodzi nieśmiałą zieleń
ale wciąż usycha z niepokoju
co mu przyniesie
komputerowe stulecie
PRZED ŚWITEM
Idę przez sen. Otwierają się bramy lasu.
Leniwe żuki dźwigają na grzbietach
zielone słońce.
Pachnie nagrzanym igliwiem.
Idę przez sen. Nie znam nikogo.
Przeszłe miesza się z obecnym.
Mama siwa i słaba wstępuje w błękit.
Ojciec też powoli odchodzi,
ale jeszcze się ogląda.
Idę przez sen. Przeczuwam smutek
jeszcze nieznany z imienia.
Liście padają jak muchy.
Wiatr napełnia mi kieszenie stęchlizną.
Dymy snują jesień.
Proroctwo ciemności.
Dosyć! Obudzić się już, obudzić.
Uwierzyć znów w horyzont
wypluwający ognistą kulę,
w cykliczność pór roku
i w wiosenny marsz mrówek.
Zazielenić się.
PORANEK W SADZIE
Dzień przysiadł na gałęzi.
Wilgotny i świeży od rosy
w nieśmiałą wtulił się zieleń.
Wpółsenny jeszcze i niemrawy
płową jaszczurkę wypatrzył w trawie,
dzwonkiem skowronka
zbudził słońca plafon,
pszczół allegretta
i wtór basów trzmielich.
Potem na sad popatrzył z góry
spowity w róż perłowy
i tak się nagle rozweselił
jakby był dniem urodzinowym.
Z wiatrem zatańczył, gwizdnął, zapiał
i w nozdrza wciągnął słodkie wonie,
a potem szepnął sam do siebie:
Nareszcie kwitną znów jabłonie!
WYZNANIA STAREJ JABŁONI
Czyżby to wiatr pośród liści
przysiadł z ptakami pogadać,
czy się jabłoni kres przyśnił
i z życia nam się spowiada?
Twarde węźlaste ramiona,
ku ziemi plecy przygięte,
a przecież wiosny szalone
tak dobrze jeszcze pamięta.
I nasze czułe szeptania
o zmroku w majowym ogrodzie,
i letnie na trawie śniadania,
sielankę i kierat na co dzień.
Już jesień, miły, już jesień –
zapach owoców się ściele.
Czy wiosna znów nam przyniesie
radość upiętą w zieleń?
Przyjdzie nam kiedyś i drzewu
za chwile szczęścia zapłacić.
Kiedy to będzie – ja nie wiem.
Tańczymy dopóki ptaki…
dopóki słońce i błękit
i mgiełka kwiatów nad sadem,
dopóki splecione ręce,
i póki płoną nam twarze.
WIELKOPOLSKIE WIATRAKI
Wśród pól porzucone
w melancholii toną.
Ongiś na wyścigi
szły z wiatrami w tany,
dziś wspomnienia mielą
oniemiałe śmigi.
Przez spróchniałe deski
niebo głaszcze żarna
i wróble zlatują
z nadzieją na ziarno.
Próżno czeka młynarza
czteroskrzydły świątek;
na siwku w zaświaty
odpłynął ze słońcem.
Jeszcze wśród rzepaków
wartę dzielnie trzyma,
lecz wkrótce pokona
go kolejna zima.
Gdy czas się przesypie
na wietrznym zegarze,
dośnią sen wiatraki
w wiekowym pejzażu.
UKŁADANKA
To co, że galaktyki,
sekundy wtopione
w lata świetlne
lub choćby tylko
obco brzmiące Kordyliery,
albo niby prawdy, które
wypadły na wirażach dziejów?
Naprawdę istnieje tylko
ta chwila,
grzanka z serem,
kot na kolanach
obojętny na najnowsze
wieści z frontu irackiego,
okno z pelargonią, szkoła, tramwaj -
wszystko na swoim miejscu.
Tylko dlaczego mam wrażenie
jakbym układała puzzle
bez obrazka?
SPOTKANIE BEZ CIEBIE
Pamięci Ferdynanda Dziedzica
Wydoskonalony tak
jakby można było jeszcze
wypięknić ideał
zjawiasz się nagle pomiędzy
pieleniem grządek
a parzeniem herbaty
bardziej rzeczywisty niż zdjęcia
i słowa przez papier zapamiętane
Więc tu i teraz pomiędzy nami
przyniesiony w myślach
od krzesła do krzesła
w oczy nam zaglądasz
Odcieleśniony i bez tabletek
choć wciąż trudno uwierzyć
w twoją przezroczystość
Najbardziej z naręczem
urodzinowych róż jesteś
Nie może cię po prostu nie być
gdy spotykamy się dziś
w imię twoje
Przyjacielu
W STRONĘ PORANKA
Jeszcze noc
Idę piaszczystą drogą
Za krzyżem idę
To nie sen nie halucynacje
Obok mnie tłum wiernych
i wielkopiątkowa zaduma
Taka pielgrzymka
w głąb własnego sumienia
Z własnej woli
Nikt mnie nie przymusił jak Cyrenejczyka
Pomagam dźwigać
czy może przysparzam ciężaru?
Nierówna ta droga
Łatwo się potknąć i upaść
Ileż to razy się potykałam?
Nawet gdy biegłam tędy
za własnym dzieckiem
albo za psem Już nie pamiętam
Matka
Kiedyś byłam tu z nią
Od dwudziestu paru lat
spaceruje po ścieżkach Pana
Czasem odwiedzam grób
Czasem – zbyt rzadko
Niewiasty
plotkary trajkotki płaczki
a ten to a ten tamto
szkoda mógłby jeszcze pożyć
Ale żeby odważnie jak Weronika
wyciągnąć rękę i ulżyć
Niewiele takich kobiet
Koleiny na drodze
Piach porozjeżdżany przez ciężarówki
dowożące materiał na budowę
Ciężko brnąć choć w deszczu
jeszcze trudniej omijać kałuże
A tu znów upadek
Dobrze że nie mój
Czy aby na pewno?
Niebo robi się szarofioletowe
zaczyna świtać Zimno
Rozebrali podzielili szaty
Ukrzyżowali
Stoimy pod niebem pod krzyżem
odrętwiali wpółsenni
Byle prędzej do domu
na ciepły posiłek
Czy tamci wtedy też się spieszyli?
Świergot ptaków otwiera świt
Wykonało się
Jeszcze tylko zasunąć kamień
Zapieczętować
I można zacząć
pieczenie ciast pastowanie podłóg
Bo przecież trzeciego dnia
Zmartwychwstanie
ZMARNOWANE ŻYCIE
Wszystko przez ojca. Gdyby jej tak nie pilnował, nie zabraniał spotykać się z Darkiem, nawet nie zwróciłaby na niego uwagi. Niewysoki blondyn, utykający lekko na lewą nogę nie wyróżniał się spośród wiejskich chłopaków niczym szczególnym. Ani przystojny, ani zamożny, ani specjalnie wygadany. Co w nim właściwie widziała? Co sprawiło, że lgnęła do niego jak ćma do lampy? Może fakt, że spotykali się często, chodząc do tej samej szkoły, jedynej zresztą w wiosce. Darek o dwa lata starszy, zaimponował jej na wiejskiej potańcówce. Właśnie ją, niepozorną szarą myszkę, wybrał spośród wszystkich dziewczyn. Kiedy tańczył, nawet nie utykał. Po zabawie odprowadził ją do domu. Mieszkał o kilka domów dalej i ojciec nawet nie zwróciłby uwagi na fakt, że wracali razem, gdyby Darek nie zaczął się kręcić wokół ich zagrody. Któregoś dnia ojcu zebrało się na rozmowę. Gdyby to chociaż była rozmowa! Nic z tego. Żadnej dyskusji. „Nie będziesz mi się łajdaczyć z gołodupcem!” – oznajmił kategorycznie. Nie bardzo jeszcze wtedy rozumiała, co miał na myśli, mówiąc „łajdaczyć”, ale z tonu ojcowego głosu wywnioskowała, że zabrania jej spotykać się z Darkiem. Jak miała go przekonać, że przy nim czuje się dowartościowana i bezpieczna. Nikt nie wpatrywał się w nią tak jak Darek. Nikt nigdy nie powiedział jej, że jest ładna. Rodzice nie rozpieszczali ani jej, ani młodszego brata. Matka, owszem, przytuliła czasem, ale ojciec był szorstki i surowy. Wiedziała, że nie może liczyć na jego pobłażliwość. Matka też nie zdołałaby obronić jej przed karą. Powiedziała Darkowi, żeby nie przychodził. Przez jakiś czas się nie spotykali. Aż kiedyś, niby to przypadkiem, zatrzymał się przed nią, jadąc motocyklem. Uczył się już wtedy w technikum rolniczym, ona niedawno rozpoczęła naukę w handlówce. Wracała akurat ze sklepu z torbą pełną zakupów, więc nie odmówiła, gdy zaproponował, że ją podwiezie. „Tylko wysadź mnie wcześniej, żeby ojciec nas nie przyuważył” – poprosiła. Umówili się wtedy na randkę w mieście, gdzie oboje pobierali nauki. I tak się zaczęło – ukradkiem, u koleżanki, w kawiarni, latem w parku, nad jeziorem. Im bardziej starała się ukryć te spotkania, tym mocniej ich pragnęła. Aż kiedyś… stało się. Pod nieobecność rodziców koleżanki spędzili razem noc. Zaczęli spotykać się coraz częściej. Rodzicom mówiła, że jedzie z klasą na biwak i wyjeżdżali z Darkiem na dwa dni pod namiot. Kończyła akurat handlówkę, gdy okazało się, że jest w ciąży. Przyznała się matce. O dziwo, nawet obyło się bez awantury. Ojciec nagle zmienił zdanie o jej chłopaku. Stwierdził, że to dobry kandydat na męża: po technikum, na pewno przejmie gospodarkę po ojcu. Jeszcze przed żniwami odbyły się zaręczyny, a we wrześniu ślub. Trzy miesiące później urodził się Kacper.
Początkowo mieszkali u teściów, ale kiedy brat Darka zaczął snuć plany o żeniaczce, teść zaproponował mu, żeby przejął gospodarkę. Darek i Kaśka dojeżdżali do pracy w miasteczku. Ona jako sklepowa, on jako kierownik bazy transportowej w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. „Kupi się wam mieszkanie w mieście – postanowili teściowie – a Tomek niech zostanie na ojcowiźnie, skoro i tak nie ma dla niego pracy”.
Jak postanowili, tak zrobili. Kasia z Darkiem wprowadzili się na wiosnę do swojego M-3. Wprawdzie nie całkiem nowego, ale po remoncie wyglądało bardzo przyzwoicie. Przez trzy lata żyło im się niemal idealnie. Jedyny problem stanowił Kacperek. Nie nadawał się jeszcze do przedszkola, w żłobku nie było dla niego miejsca, więc opiekowali się nim na zmianę rodzice i teściowie. Zimą przyjeżdżali na zmianę do miasteczka, ale wiosną, kiedy zaczęły się prace w polu, Kaśka musiała wziąć bezpłatny urlop na opiekę nad dzieckiem. Od razu zrobiła się dziura w domowym budżecie. Darek zaczął brać dodatkowe fuchy, pracował od świtu do wieczora. Po powrocie nie miał nawet siły patrzeć w telewizor. Nie mieli czasu na czułe rozmowy. Żal było pieniędzy na wyjście do kina, na spotkania ze znajomymi. Katarzyna marzyła o powrocie do pracy. Kiedy Kacper skończył dwa i pół roku, załatwiła z dyrektorką przedszkola, że dziecko zostało przyjęte nieco wcześniej jako szczególnie dobrze rozwinięte.
Dostała pracę w markecie jako kasjerka, blisko przedszkola. Darek mógł zwolnić trochę rytm pracy. Często odbierał Kacperka z przedszkola, zwłaszcza gdy Kasia pracowała na drugą zmianę. Teraz ona bywała zwykle zmęczona, zaniedbywała prace domowe. Zawsze jednak miała czas, żeby zadbać o swój wygląd. Nie mogła przecież iść między klientów z nieuczesaną głową, bez makijażu, w wygniecionej bluzce. Wiedziała, że się podoba. Koleżanki mówiły jej wprost: „Ty to powinnaś pracować jako modelka, a nie w sklepie”. Szef też zwrócił na nią uwagę, nie szczędził komplementów. Imponowało jej zainteresowanie zwierzchnika. Wysoki, przystojny, elegancki. Nie to co Darek. Co ona w nim widziała? Wtedy była młoda i głupia. Wydawało się jej, że nie zasługuje na nikogo lepszego. Chciała się jak najprędzej wyrwać spod ojcowskiej ręki. Twierdziła, że go kocha, ale czy to była miłość?
Któregoś wieczora, gdy skończyła pracę, Witek zaproponował, że ją podwiezie do domu. Siąpił akurat deszcz, a ona zapomniała parasola, więc skwapliwie skorzystała z propozycji. Wtedy zapytał ją, czy nie chciałaby pojechać z nim na szkolenie. Obiecał awans i podwyżkę. Powiedziała, że musi to uzgodnić z rodziną. Jeszcze wówczas nie odgadła jego zamiarów, choć było jej miło, że docenił jej zawodową solidność i obowiązkowość. Darek się zgodził na jej wyjazd. Uprosiła mamę, żeby zaopiekowała się Kacperkiem. Po trzech dniach wróciła jakaś odmieniona. Zamyślała się, nie miała ochoty na małżeńskie figle. Wymawiała się bólem głowy, zmęczeniem. Często z popołudniowej zmiany wracała później niż zwykle. Darek zaczął coś podejrzewać, ale nie wiedział co jest grane. Kiedyś zagadnął jej koleżankę: „Jola, o której kończycie drugą zmianę?”. „O dziesiątej wieczorem, ale wiesz, trzeba jeszcze zdać kasę i takie tam… A co, Kaśka za późno wraca? Pilnuj jej, pilnuj, żeby ci ktoś jej nie sprzątnął”. To była woda na młyn. Wzmógł czujność. Zaglądał do jej torebki, sprawdzał sms-y w komórce. Nic. Postanowił zrobić jej niespodziankę. Poprosił sąsiadkę, żeby posiedziała wieczorem przy dziecku, a sam wybrał się na spotkanie żony. Idąc, rozglądał się uważnie, żeby się nie rozminęli w drodze. Było już około wpół do jedenastej, więc powinna być w połowie drogi. Dochodził już do supermarketu, a Kaśki ani widu ani słychu. Postanowił zadzwonić na jej komórkę. „Gdzie jesteś, Kacperek płacze za tobą. Może wyjdę po ciebie?” – blefował. Była jakaś zmieszana, podenerwowana. Wtedy zauważył stojący blisko płotu samochód, a w nim niebiesko świecący ekran telefonu komórkowego. Podszedł bliżej, nie przerywając rozmowy. „Musiałam zostać troszkę dłużej, już kończę bilans i wracam” – usłyszał przez szybę auta. Siedzący obok mężczyzna zapinał koszulę i poprawiał krawat. „Dlaczego kłamiesz?’ – zapytał tylko. Wracali w milczeniu. Reszta rozmowy odbyła się w domu.
Najpierw ją uderzył. Pierwszy raz. Potem wykrzyczał całą swoją złość, aż obudził się Kacperek i zaczął głośno płakać. Sąsiadka ulotniła się nie wiadomo kiedy. Kasia siedziała na wersalce skulona, zasłaniając rękoma twarz. Nawet nie próbowała się tłumaczyć. Milczała, od czasu do czasu tylko kiwając głową. Dopiero gdy padło słowo „rozwód”, spojrzała na niego zdziwionymi i jakby nieprzytomnymi oczami. A potem, jakby to było całkiem oczywiste, jakby tylko na to czekała, przytaknęła: „Tak, rozwód”. Odsłoniła twarz, przestała szlochać. Uspokoiła się, jakby to jedno słowo uwolniło ją od wściekłości męża i zapewniło azyl.
Rozwód. Zgodził się na taki bez orzekania o winie. Żeby nie wywlekać brudów, nie angażować świadków, nie rozdrapywać bolesnej rany. Mieć to jak najprędzej za sobą. Poszukać jakiegoś kąta, może wynająć. Tymczasem wyprowadził się do rodziców, zostawiając mieszkanie dziecku i jego matce. Z czasem dorobi się nowego. Szkoda tylko syna. Będzie go odwiedzał. Tylko jak wytłumaczyć Kacperkowi, dlaczego nie opowiada mu już bajek na dobranoc. Dlaczego z nimi nie mieszka? Dlaczego wychodzi, gdy za oknem ciemno i zimno? Dlaczego, dlaczego, dlaczego… Pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Teresa Januchta