Galas Krzysztof

Galas Krzysztof

KRZYSZTOF GAALAS

 

 

ONA ODCHODZI Z DOMU

 

Ostry nóż lęku

wdziera się w kontury poranka

 

Otwierasz powieki uskrzydlone światłem

w kuchni sopran czajnika

intonuje przeciągłą nutę

Okryty niemodnym strojem

nie znajdujesz sposobu

na tanią grę pozorów

Jasnowłosa wiotkość dziewczęcej postaci

opuszcza twój dom

nie zatrzymujesz jej siłą

Brudny podmiejski pociąg

zabiera jej migdałowy zapach

na wyspy żalu

 


SPOTKAMY SIĘ

żonie

 

gdzie słowa wargom niepotrzebne

skąpani w egzotycznym świetle dni

odpowiemy na pytania zaklęte wątpliwością

niedomówieniom postawimy tamę

 

Spotkamy się na lśniącym moście -

pustelnicy zatłoczonych ulic

kołysani pewnością gorącego lata

odzyskamy głębię swobodnego oddechu

 

U źródła usiądą roześmiani ludzie

woda z fajansowych kubków ugasi pragnienie

 

W twojej twarzy święta cierpliwość

maluje ikonę


INSTYNKT

 

Podchodzisz wyniosły

silny

pewny siebie

krótka chwila mija dialogiem wnętrza

czy fakt że cię nie widzę

oznacza dla mnie zysk

czy stratę

 

W aksamicie twego głosu

słyszę obłudę

z odległości kilku metrów

nieomylnie rozpoznaję

podłość

pies mojej intuicji jest czujny

jeszcze nie szczeka


DO BOGINI

ukochanej żonie

 

To nic

że pieśń pełna wstrząsających zwrotów

że nieprzewidywalna

to się nie liczy

Stworzycielko mojego świata

źródło wszystkich moich dokonań

gorącym oddechem znaczysz przyjazną ciemność

w milczeniu pozwalasz poznawać mapę twojego ciała

 

Tworzę wiersz dziękczynny

wciąż nie dość doskonały

 

Noc się dopala czarnym ogniem

ziemię zalewa łuna świtu

stalówka pióra gwałtownie łaknie papieru

natchniona Twoim dotykiem


OPERACJA

 

Otaczała mnie codzienna ciemność

nie widziałem twarzy

i dłoni trzymającej skalpel

czułem się

niczym zalęknione pisklę

któremu za chwilę ostrze

wyjmie z gniazda żył

niewidome oko

Nie było przy mnie matki

ani brata

Czułem tylko życzliwość otoczenia

i żal że nawet ślepą gałkę

bezlitośnie odbiera mi los

 

Za oknem operacyjnej sali

wiosna w majowym przepychu

Oddycham głęboko

serce posłusznie wystukuje rytm

 

Będę żył na przekór przeznaczeniu

Jeszcze się przydam ludziom

niech tylko zakwitną

malwy moich wierszy


IMPERIUM CIEMNOŚCI

 

I

 

Wchodzę w jasność słów

nie mogę rozegrać wzrokowej walki

nieomylnie rozpoznać łotrostwa

w przygodnie napotkanej twarzy

Cofam się na moje terytorium

- rewir wewnętrznej penetracji

 

to nie jest ciemność na zatracenie

tu intelekt kreuje swoiste smugi

cienie

świetlne refleksy

Imaginacja mózgu

eksploduje bogactwem kształtów

Intuicja

wymazuje mit o bezsensownym cierpieniu

 

Zrzucam z pleców brzemiona

kary i upokorzenia


II

 

Moje oczy nie mogą ujrzeć twojej twarzy

zmarszczonego czoła

ruchu powiek

ust wygiętych w uśmiechu

 

Oglądam ciebie źrenicami dłoni

 

Nieśmiały dotyk

zamienia się w pewność

że twoja uroda ocaleje

niezniszczalnie odwzorowana

na linorycie mojego wnętrza


III

 

Nigdy przedtem

tak silnie nie pragnąłem

przywrócenia wzroku

jak wówczas

kiedy po raz pierwszy

dotknąłem twojej twarzy

 

Opuszkami palców

malowałem portret

z wyobraźni

resztką zetlałych farb

przydałem kolorytu

 

Nie mam jednak pewności

czy portret jest wiernym

odbiciem modelki

 

Oddechy pożądania

oprawiły go w złotą ramę

Nie wychodź z niej

 


IV

 

Powierzchnia mojej siatkówki

nie odbija promieni

zmieniona od urodzenia

pozbawiona wzrokowych doznań

 

Ślepota nie jest walką o nieosiągalne

pełną wymyślnych dziwactw

dla mnie to zwykła przypadłość

podobna łamliwości paznokci

 

Jeśli ogrom osobistego cierpienia

pochłania twoją uwagę w całości

policz odpryski lakieru

na poszarzałej bieli mojej laski

dotknij skaleczonego czoła

po zderzeniu z ulicznym słupem

 

 

TESTAMENT

trudno się cieszyć złą pogodą

dźwigać nieznośne brzemię

zbyt ciężkie dla wątłych pleców poety

 

Moja wyostrzona świadomość

topi się w moczarach prywatnego smutku

nie mogę podzielić się nim

z postronnymi

większość z nich zapewnia

o zrozumieniu i współczuciu

w rzeczywistości niczego nie rozumieją

i mało ich obchodzą

moje odczucia

 

Kiedyś umrę

rozrzućcie moje prochy w podmiejskich lasach

a gdyby ktoś o mnie pytał

powiedzcie

że wyjechałem w daleką podróż

 

 

W MOIM WIECZERNIKU

 

Za siódmym niebem

piekłem

albo czymś dziwniejszym

gwarancja nieustającego spokoju

 

Za horyzontem niezwykłych pojmowań

dotykam nowych prawd

zanoszę je w środek dusznego miasta

samotny mówię do głuchych i bezdomnych

- Bierzcie i wierzcie...

 

 

CZEREŚNIOWĄ PORĄ

 

u progu nocy

ciemnieje porcelanowe niebo

deszcz kładzie się skroplonym pokotem

na parującą czerwcem ziemię

obmywa gładkie kamienie

i szorstkie liście łopianu

 

rozmowne drzewa

zagłuszają nagromadzone troski

kalendarz gubi zamyśloną kartkę

Jutro twoje imieniny

wdzięczny Bogu uśmiecham się

co tu kryć

to szczęśliwy traf

że kocham cię ponad miarę

 

 

TRADYCJA

 

Nie ma czasu na modlitwę

chudnie wiara

rodzinne milczenie

przy wielkanocnym stole

staje się tradycją

 

chłód i nienawiść

plenią się jak perz

niszczą radość z poświęconej palmy

 

Pośród sklepów

z różnego rodzaju tandetą

w erze schowmenów i akwizytorów

czujemy się bezradni

wobec umykającego nastroju świąt

 

Oglądamy telewizję

objadamy się

albo śpimy

coraz bardziej jednakowi

 

 

W TAKĄ NOC

mówmy sobie komplementy

które do tej pory

nie miały okazji zaistnieć

odkrywajmy nieznane lądy

na bezkresnych oceanach

wymyślajmy nowe słowa

co jak srebrne dzwonki

kołyszą się na wietrznych huśtawkach

mnożąc echa wspomnień

 

przyjazna noc

karmi nas dobrym snem

bezmiarem kolorów pozbawionych światła

naręczem spełnionych pragnień

otwiera w nas niebo

utrwala wzruszenia

zapobiega sytuacjom bez wyjścia

 

 

BLISKOŚĆ

 

Na czarnych poduszkach pluszowej kanapy

wygodnie układa się noc

zamilkły w nas całodzienne sprawy

Twoja nagość coraz bliżej

 

słyszę muzykę innych światów

ciepłe światło w nas i łagodność

mój dotyk zawsze niecierpliwy

i Ty we mnie jasna

jak blask świecy

 

 

HIENY

 

Nie mają pojęcia

o istnieniu słowa kompromis

Życie nauczyło ich

że być człowiekiem

to znaczy wygrywać

nieustannie stawiać na swoim

nie zastanawiać się

nie dociekać

 

skradają się cicho

i wszędzie ich pełno

skoncentrowani na sobie

czekają na zaskoczoną ofiarę

 

W szczęśliwej codzienności

ożywionej pracą moich rąk

mam żelazną zasadę

nadrzędną

wnikliwie przyglądam się ludziom

którymi się otaczam

uważnie zaglądam im w oczy

 

 

KOMEDIANTKA

 

Miałaś urodę i aktorski talent

mogłaś być gwiazdą

na wielkiej scenie

w jasnym świetle reflektorów

milknąć w połowie frazy

albo z krzykiem zalewać się łzami

natchniona i drżąca

z tęczą we włosach

recytować monologi

w niebiańskim języku

 

Zawód aktorki

okazał się zbyt ciężki

by go nieść

na rozleniwionych barkach

znacznie lepiej radziłaś sobie

poza teatrem

lgnęłaś do bogatych mężczyzn

wabiłaś ich ego

w sieć czułości

wyrafinowanym sposobem

rozbrajałaś męski instynkt obronny

zuchwale eksponowałaś

wymyślne sposoby uprawiania seksu

a kiedy zaszłaś w ciążę

udając nawiedzoną

wyłudziłaś od zapładniacza pieniądze

po narodzinach porzuciłaś dziecko

i podobna drapieżnym ptakom

pofrunęłaś po nowy męski żer

 

Czas tępym dłutem

dołożył ci zmarszczek

przydał kilogramów i zmartwień

pozwolił zdobyć pewność

że nie kochasz nikogo

twoja kobiecość rozpłynęła się

we wstydzie

 

 

MÓWIĄ ŻE OŚLEPŁEM

 

Niepewni nadejścia lepszego jutra

żyją jak potrafią

pożyczają w bankach pieniądze

na bandycki procent

urządzają wystawne bankiety

ich rozszerzone źrenice

chłoną różowość mięsa

i klarowność wódki

cenią blask powłoki cielesnej

przewrotne grymasy ust

głębokość dekoltu

Oczy pierwszą władzą

 

Mój stary zegar

dzwoni polifonią kurantów

meble pachną sosnowym lasem

atłas twojej balowej sukni

mięknie pod moim uważnym dotykiem

i uwodzicielsko szeleści

ciało przenikają dreszcze

 

Nie oślepłem

stworzyłem sobie własny świat

w którym wszystko jest na swoim miejscu

 

 

MARZENIE

 

Wyrwać się

z kręgu ołowianych łez

uciec od niebezpiecznych niewiadomych

plusnąć jak kamień w wodę

cicho położyć się na dnie

 

nie wracać na królewski dwór

by żyć pośród zasług

drżących warg

wilgotnych dłoni

raczej schować się w mrowisku

być kroplą w oceanie

pozbyć się wstydu i strachu

wyznaczyć realne granice

między barbarzyństwem a człowieczeństwem

zdać egzamin

i otrzymać dyplom z życia

 

 

NIECHCIANY

 

Usuwam się na boczne tory

przesypiam szansę

by zbić majątek

zbudować pozłacany pałac

Planowałem wygrać pojedynek z losem

w deszczowym Paryżu

wspinać się na wieżę Eiffla

albo podziwiać Hiszpańskie Schody

w promieniach włoskiego słońca

 

Czuję obecność malejącego świata

co nieruchomieje jak martwy obraz

 

Żeby przetrwać

uczę się milczenia

 

 

POCAŁUNEK LISTOPADA

 

na burej trawie kładą się cienie

ubywa czerwieni na drzewach

wróble suszą skrzydła

od niechcenia rozmawiają z wiatrem

 

listopad zbliża zimne wargi

do powierzchni jeziora

cienki lód staje się faktem

 

powracam do drugoplanowych ról

najdyskretniej jak to możliwe

staram się sprawiać wrażenie

bardzo zajętego

czytam niepokój w gazetach

 

na grzbiecie ogromnej chmury

przybywają pierwsze płatki śniegu

 

 

PRZY TOBIE

 

szukam drogi do starości

między pokrojonym chlebem

a filiżanką gorącej kawy

od smaku i zapachu

późnowiosennych truskawek

do jesiennych żołędzi

rozsypanych u stóp dębu

zbliżam się ku gorzkiej nocy

 

ziemia kręci się coraz prędzej

tylko przy tobie mój świat się przeobraża

dzięki tobie zmienia się

na podobieństwo uśmiechu

 

pachnące róże

ranią ostrymi kolcami

żeby nie było zbyt prosto

byśmy pamiętali że to nie raj

 

 

SYMBOLE NIEWINNOŚCI

 

wypluwają zwątpienia

na dnie strapionego sumienia

gromadzi się żółć

 

czy znajdę w sobie dość siły

żeby wziąć za dobrą monetę

okrucieństwo przeżywanych dni

niepokój głodnych nocy

czy zdołam okpić cienie

głęboko skrywanych przesądów

wytrwać do końca

w sobie znanej prawdzie

 

piszę najlepiej jak potrafię

chociaż opisywane przeze mnie fakty

dawno zawarły przymierze

z nieznośnym bólem

boje się zadomowionej w strofach goryczy

ale staram się być obiektywny

 

z milknącym sercem

wpisanym w krajobraz umierania

patrzę w lodowate oczy cierpienia

kolejne powierzone mi zadania

są jak codzienne łamanie chleba

 

 

PROŚBA CZYTELNIKÓW

 

przedstaw się nam

uchyl rąbka tajemnicy

jak to możliwe

że nie widząc świata

potrafisz żyć z nim w zgodzie

 

nie opowiadaj o kolorach tęczy

złotej kuli słońca na błękitnym niebie

innych zjawiskach

których nie możesz zobaczyć

 

opisz codzienną walkę w ciemności

słoną łzę niemocy

 

przestań nas karmić historiami

o szczęśliwym życiu

kochającej żonie

udanych dzieciach

radości tworzenia

napisz ile potrzeba siły

żeby zachować tak wiele nadziei

w oczach nieświadomych światła

 

 

SPOTKAMY SIĘ

 

Żonie

 

gdzie słowa wargom niepotrzebne

skąpani w egzotycznym świetle dni

odpowiemy na pytania zaklęte wątpliwością

niedomówieniom postawimy tamę.

 

Spotkamy się na lśniącym moście –

pustelnicy zatłoczonych ulic

kołysani pewnością gorącego lata

odzyskamy głębię swobodnego oddechu

 

U źródła usiądą roześmiani ludzie

woda z fajansowych kubków ugasi pragnienie

 

W twojej twarzy święta cierpliwość

maluje ikonę

 

 

MÓWIĄ ŻE OŚLEPŁEM

Niepewni nadejścia lepszego jutra
żyją jak potrafią
pożyczają w bankach pieniądze
na bandycki procent
urządzają wystawne bankiety

Ich rozszerzone źrenice
chłoną różowość mięsa
i klarowność wódki
cenią blask powłoki cielesnej
przewrotne grymasy ust
głębokość dekoltu
oczy pierwszą władzą

Mój stary zegar
dzwoni polifonią kurantów
meble pachną  sosnowym lasem
jedwab twojej balowej sukni
mięknie pod moim uważnym dotykiem
i uwodzicielsko szeleści
ciało przenikają dreszcze

Nie oślepłem
stworzyłem sobie własny świat
w którym wszystko jest na swoim miejscu

/ z almanachu "Iskra ognia maleńka"/

Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”

XXX

naucz mnie kochać
kiedy strach przed ciemnością
dyktuje słowa wierszy
ocal przed paniką
pod oparem oddechu
zachowaj jaskrawe kolory
w spokojnych jeziorach oczu
przetłumacz na język czułości
by stały się czytelne
dla opuszków moich palców
białą solą łez
szeptem drobnych kroków

ja ci opowiem
o czym śnią pierzaste obłoki
zdradzę tajemnicę morskich fal
słowa śpiewanych przez nie piosenek
kiedy chłoszczą plecy
przybrzeżnych skał
pokażę słońce
co oświetla bezlik możliwości
nie zrodzonych z obrazu

wtedy domkną się rany zwątpienia

NA NABRZEŻU

niebo pokrywa skąpe wydmy
poszarzałym błękitnym kapeluszem
słońce łypie przekrwionym okiem
przedostatni raz omiata ślady
pozostawione na suchym piasku

w przybrzeżnym lesie
ulotne chwile
ociekają żywicznym szeptem
gęstnieje szelest ptasich kroków
skrzypią sosny
pod ciężarem zapachu igliwia

wypłowiała codzienność otacza
stłuczone w drobny mak złudzenia
Darłówko 2008

Z tomiku” Na mieliźnie prawdy”2010