Jaskulska-Kaczmarek Zdzisława
Jaskulska-Kaczmarek Zdzisława
Zdzisława Kaczmarek
Wiersze ze zbioru "Ptaki pustych gniazd"
* * *
I nastał sierpniowy skwar
po mokrym i chłodnym lipcu
wiał suchy wiatr
miało się niby na burzę
ludziom i ptakom brakowało tchu
dojrzewały zbożaI przyszedł żniwiarz
a kosił na oślep
nie bacząc
czyj zbiera plon* * *
Pogasły światła
zamilkły dzwonyz mrocznej świątyni ciała
wyprowadził się Bógtylko nagie pisklę lęku
kołacze się bezradnie
w pięciu ścianach zmysłów
szukając schronieniapod sercem
* * *
Znajomy kos jak co dzień
rzeźbił ciszę
jaka bywa tylko o świtaniuto jego modlitwa dla Ciebie
gdy odchodziłeś
bezszelestniebez walki o ostatni oddech
nie strąciwszy kropli
porannej rosy* * *
Nikt już tak nie wymówi
mojego imienianie ugnie się trawa pod Twoimi stopami
kot nie otrze się o kolana
nie popatrzy w oczy
przybłęda piesjuż nigdy
nie podniosę na Ciebie głosuZapachnie Ci sierpniowa ziemia
obejmą
korzenie drzew***
Dzwonię do Alicji z krainy czarów
płaczę w słuchawkę
niby przyjaciołom
wykręcam numer do samego Pana Boga –zajęte
pomyłka
albo nikt nie odbieraWysłuchaj mnie wierszu ...
* * *
Obejmuję swoje utrudzone ciało
jedyną parą słabych rąk
przybieram pozycję embriona
maleję byjak ziarnko fasoli
schronić się w przytulnym brzuchu
nocy
zamieniam się w ciszę
aż światło dnia
jak dźwięk ostrych nożyc
przetnie
pępowinę snu i
przyjmą mniezimne dłonie codzienności
* * *
Nagle okazuje się że
już za późnona pierwszy gest
dwa kroki do przodu
trzy ciepłe słowaostatni żal
* * *
Jadę do Ciebie jarzębinową aleją
wzdłuż parku
potem tą drogą między sadami
wiśniowym i jabłoniowymsłońce
cisza
nierealny spokój wrześniowego poranka –
mijam
osty piołuny krwawniki i
cykorię przydrożnik
błękitną jak oczy Zuziwidzisz – krzak dzikiej róży zaczyna płonąć
a tam pod lipami nasz
najbardziej własnyprostokąt
świeżo uprawnej ziemi* * *
Tadeuszowi z dobrą pamięcią
To już miesiącKładzie się milcząc niekoszona trawa
przekwitają rudookie dzielżany
słoneczniki i
malwy przy domu
wyniosłe niecierpki strzelają nasionami
poranki
pachną zgniłymi jabłkami a
nagrzane słońcem września popołudnia
mają zapach tymianku i macierzankipamięć coraz wyraźniejsza –
otwarta szafa
spóźniony list
rachunki
właśnie wywołane nowe fotografie –
na tej ostatniej jak na obrazie :
kwiaty
drzewa
a w tle niebo z obłokami i Tyjuż nie dotykałeś ziemi stopami
-Matko Boska Siewna
rzuć nam parę ziaren pociechy
daj łaskę nadziei na
przyszłoroczny plon* * *
Dzisiaj już sama
jadę naszą drogą przez lasGrudna – Węgielnia – Błaki
dalej Lewiczynek i Piotry
znajome drzewa
omszałe kamienie
przydrożne stoły w lasach nad Czarną Wodą
gdzie z przyjaciółmi
niby opłatkiem dzieliliśmy się słowemJak dawniej
kwitną wrzosy
żywicą pachnie popołudniowa ciszaumilkły świerszcze
zanosi się na deszcz . . .* * *
Dalej idęwiem-
o jedną łzę za dużo
a wiersz
nie udźwignie ciężaruSieję ciszę
* * *
Spóźnione te wiersze o pokłady
milczenia
twarde jak lita skała
koślawe
jak wierzba którą sadziliśmy
wierząc że to drzewo nadzieispóźnione o jeden oddech
głęboki jak studnia w której
darmo
szukać wody* * *
Dokąd nie pójdę
gdziekolwiek spojrzęwszędzie
spotykam siebie
tylko
coraz bardziej obcą* * *
Jak żyć
gdy stygną ściany domu
pustoszeją ciemne kąty wyobraźnigasną
marzeń światłocienie
a dłonie
nawykłe do czułości
szorstkie
martwe się stająNie nalewam już mleka do dzbanka
wystarcza kartonnie czytam listów które
nie przychodząnawet przez okno wyglądam rzadziej
W pokoju gdzie pełno suszonych kwiatów
obrazów i tomików waszych wierszy
śpi pies
tuli się kot
wysoko- prawie pod sufitem
wisi
zielona sukniajuż w ubiegłym wieku malowała ją Frida Kahlo
ale to była jej sukniajej zapach
kształt ciała
sól
ból
tęsknota
Moja suknia
pusta w środku patrzy na leniwy pochód
ludzkich godzin
wędrujący ulicą dobrego Doktora –
„to był lekarz jakich mało- ile on ludzi
uratował- takich jak on już dzisiaj
nie ma...”Moja zielona suknia
patrzy na ulicę doktora Zbigniewa Ś.
gdzie pozornie
niewiele się dziejewcale się nie zdziwi gdy pewnego dnia
zobaczy mnie
odchodzącą w kierunku parkupotem jarzębinową aleją i
tamtą drogą
między sadami
wiśniowym i jabłoniowym
* * *
Siadasz tu nadal z psem na kolanach
jesteś jakby bledszy
coraz bardziej przezroczysty
mglisty
będziesz tu wracał
nawet gdy zabraknie mnie
albo psa
nie wiadomo kogo prędzej
Haiku- dyptyk
* * *
Kobieta i mężczyzna.
Milczą. Dwa koty i pies
patrzą im w oczy.
* * *
Tylko ciężkie krople ciszy
dźwięczą w ciemnościach nocy.
Uciszy je dzień.Wieczór
Pora by zamknąć dzień
na dwa spusty
i skobel piąty
umyć ręce
nakręcić zegary i
zamienić się w Ptaka
Rybę
lub Motyla
który dziwi się
swoją nieobecnością w powłoce gąsiennicy* * *
Ogromna wrona
a może to kruksiedzi na dachu budynku
naprzeciwko mojego oknazagląda mi w serce i
przeraźliwie
natarczywie kraczeczy to znak
Widok na ulicę Gołębią
Bolesny tunel szpitalnego korytarzapełne samotności klatki gdzie mieszka
człowiecza trwoga
na wagę życia jest krew szpik tlen
uśmiech i zwykłe słowoPatrzysz z góry w Gołębią –
uliczka biegnie granitową kostką
ku Wrocławskiej
by spotkać się ze Świętosławską
potem zakosem w lewo gdzie Plac Kolegiackiżadnych drzew
perspektywę
zamyka kolumnowy fronton kościoła farnego –
pokryty patyną dach
róż i biel
ażurowy krzyż na tle nieba które
zmienne jest
a ulica Gołębia ta sama
nocą– w deszczu– słońcuo mglistym świcie i ostatnim zachodzie
Długim tunelem szpitalnego korytarza
przemyka leciutko cichy
uśmiechnięty kapelan Stanisław
delikatnym dzwonieniem
przegania nasze lękiodlatują ulicą Gołębią
Poznań 2004* * *
Gdy jeszcze jesteśmy
Jej nie ma
gdy zjawia się
my odchodzimy
tak mawiał beztroski Epikurale droga
prowadzi przez te same drzwi
jest moment
że stajemy twarzą w twarz
gdy zamieniamy się miejscami-
Ona wszechobecna i my
trzymający się życia
wszystkimi zmysłamiCzy to na tę jedną
tak cierpliwie czekamy Odpowiedzi nie będzie
Ile jeszcze zwyczajnych chlebów do
świątecznego kołacza który
powiozą za mną na bielonym płótnie
pachnące świeżością będą
czy gorzkie i sucheile wiader ze studni życia
zanim ukaże się dno i zamilknie echo
a woda
czy nie będzie zatrutaile słodko- cierpkich
owoców z drzewa codzienności
soczyste i zdrowe będą
czy dotknięte czerwem...* * *
Jest z tobą gdy niespokojnie oczekujeszna spóźniony list
mającego się narodzić
na zaginionego psa i autobus
w mroźny dzieńprzyjaciółka
głodnych i nagle osieroconych
zdradzonych
samotnych wśród tłumuopiekunka tych co w boju
niesłusznie osądzonych
poszukujących i tych którzy nie znaleźli
pocieszycielka
dla odchodzących w najdłuższą drogęmatka wszystkich naszych poczynań
od pierwszego
do ostatniego oddechusiostra wiary i miłości-
* * *
Świt wygasił uliczne latarnie
horyzont
pokryty woalem mgiełNa kanwie niedośnionego snu
delikatny rysunek drzew i
sylwetka ptaka-to na jego nutę
rozpoczyna poranny koncert
kolejnypodarowany mi dzień
Śmierć srebrnej cukiernicy
Nie ma już rzeźbionego kredensu
z koronkową serwetką gdzie
pyszniła się
stara cukiernica ze srebrnym
kluczykiem na złoconym łańcuszkuwiele razy zawirował świat
przechodziła z rąk do rąk
przez strychy piwnice pchle targi
wędrowała
z ciemności do światła
rozgoryczona
długo stała pusta z okruchami
słodyczy
w ciemnym wnętrzu pamięciNagle ból-
ktoś wsypał do niej
sól
* * *
Pamięci Małgorzaty Hillar
My z XXI wieku
mamy telefony zaufania i
ławki zwierzeń z etatowym
wysłuchiwaczem marzeń i poranionych nadziei
kawiarniane stoliki z dyżurnym
anonimowym powiernikiem
czynne we wtorki i czwartki od 17.00 do 19.00są konfesjonały z uchem
ciekawym wszelkich niegodziwości
i strona – www.wyznania.pl
jak do śmietnika
wrzucisz tam wszystkie nieczyste myśli
wysprzątasz sumienienasze dzieci mają czaty blogi i gadu-gadu
więc chyba nie są samotne
elektroniczne zabawki do karmienia i przytulania
dadzą im lekcję czułości na dobrą ocenębetonowe ściany bloków
garaży i podziemnych przejść
przyjmą najtajniejsze wyznania miłości i
nienawiściCoraz częściej musimy się uczyć
jak ma żyć
człowiek bez człowiekaniełatwo przychodzi nam wiedza o tym
co dobre
co niszczy a co nas ocala
kiedy powinniśmy rozpocząć
naukę umierania by
nie odchodzić jak nie należybez pożegnania
Koncert z Chagallem
Niedzielne popołudnie późnego lipca...Smagły
smukły-w białej koszuli
haftowanej krzyżykami
ręce i głowa uniesione ku obłokomprzymykam oczy-
na dźwiękach fletni Pana
wznosi się do nieba
wraz ze skrzypkiem starego Chagalla
wśród poznańskich gołębi
fruwa nad dziedzińcem Starego BrowaruPatrycja- Tomek- Staś
mają
zbyt nieporęczne instrumenty
odlecieć nie mogą
machają do niego a Dima
odśpiewuje dźwiękami słowikanagle
potężny ryk-oby nie strącił ich
obniżający lot tłusty rekin
z błyszczącym w słońcu brzuchemŚwiat według Katii Sokołowej
Na obrazach Katii
drewniane domki z rzeźbionymi ganeczkami
barwne „naliczniki”i koronkowe firanki
z ogródków wyglądają krasne malwy
róże
kosmosy i dzwonkirzeczy i ludzie nie mają tu cienia
nic nie jest szare
róż jest różem
zieleń najprawdziwsza szaleńczo zielona
a błękity takie że otwierają ci serce i
wszystkie niebapod furtką
na dachach i niebieskich płotach
strażnicy czasu i świata który
przemija-
zadumane kotyrude pręgowane
czarne i łaciate
patrzą ci w oczy z mądrością wschodu i
powagą wieków To śpiewa fletnia Pana
I płyną dźwięki
czyste jak źródlana wodamuzyka
którą można powitać
pierwszy wiosenny deszcz
ogłosić narodziny syna i
zakończony siewpożegnać
stado prowadzone na wypas i
gospodarza gdy odchodzi na
niebiańskie łąkiprzy niej chce się brodzić w strumieniu
nosić głowę w chmurach
krzyczeć z miłości i z tęsknoty
skomleć
jak zagubione wilcze szczenięMuzyka duszy
rozmowa ziemi z niebem
* * *
Nie masz długiej brody jak na obrazach
spracowanych rąk
choć stworzyłeś wszechświat
ani obolałych stóp a jesteś wszędzie
nawet tam
gdzie mówią że cię nie ma
nigdy nie byłomoże jesteś kosmiczną mgławicą
przestrzenią
ciszą horyzontuczasem który nie istnieje
mózgiem i krwią płynącą w żyłach Chrystusa
Mahometa
Buddywszechobecny
nie kazałeś budować sobie domu
bezimienny
choć nazywali cię imion tysiącem
Wielki Nieznany o którym myślę codziennieuwierz we mnie szarą pliszkę i
wybacz
niepokornym sługom Wiersz żyje dłużej
Nie wiem już –
sama to wymyśliłam
czy gdzieś przeczytałam:wiersze robi się jak swetry
tylko
swetry o wiele łatwiejNa pociechę poetom powiem –
prawdziwy wiersz żyje dłużej
nie wyblaknie
nie potną go mole
a po latach nie sprują go
by przerobić na długi
bezmyślny szalikmądry ciepły wiersz
ogrzeje lepiej niż
najcieplejszy sweter* * *
Bezszelestnie
leciutko jak na kocich łapkach
skrada się październikowy zmierzchczai się w gorejących turkach
płomienistych rudbekiach i
przeplatanych purpurą
liściach dzikiego wina
które
wcale nie jest dzikiepotrafi oswoić mysz
jeża
ciszę
Na początku był ogień
Post factum
W naszych fotelach będą siadać
jeść z naszych talerzy
biednym
oddadzą obrus z wypaloną dziurką i
plamami po czerwonym winie
na nowo
pomalują ściany
popiołami z naszych listów i fotografii
zasypią ślady życia
I wszystko będzie jak w księdze
Na początku był ogień
* * *
O ileż mądrzejsi od ciebie
który nie znasz jutra
nie rozumiesz dzisiajnie potrzebują wiele
wystarczy
parę okruchów wspomnień
by nakarmić głodną ciszęmizerny płomyk
dla ogrzania pamięci
* * *
Pamięci Mariana Cezarego Abramowicza
Nie mam życiorysu
mam tylko życie-
z niego są te wiersze
ostatnie
najpierwszenie umiem mądrze i zawile
nie mogę zmienić świata
chcę tylko powiedzieć-
jestemchociaż nikt o mnie dzisiaj
nie pytał Czułość coraz mizerniejsza
Pamięci Janusza Żernickiego
Czułości we mnie tyle że
w ptasim dziobie by ją unieść
pospołu ze źdźbłem trawy –
uboga ona i chuda prawie żadna bo
czym ją karmić i poić gdy dni jałowe
jak szpitalne bandaże a noce
długie jak tasiemce a każda doba ma sto godzinsto żarłocznych bezlitosnych godzin
ogryza do kości moją samotność
coraz bardziej syte i tłuste są
gdy moja czułość
coraz mizerniejszaoszczędzam ją
ostrożnie dzielę między Żonę
psa i ptaki które dostarczają
najświeższych wiadomości z kolejnych pór roku
przypominają że barwy i dźwięki tego
prawie już nie mojego świata
są równie nietrwałe i
do nikogo nie przynależą Wiersz o trudnej nadziei
Pamięci Łucji Danielewskiej
Odszedł mój pociąg w bezpowrotną dalzarosły dębowe podkłady
pogasły rozchodniki
milczące tory
rozkrada czasskazana na pieszą wędrówkę
kuśtykam
podpierając się wierzbowym kijemGdy nie będzie mi już potrzebny
posadźcie go do ziemi-
może się zazieleni
zakwitnie
ukorzeni pamięcią* * *
Pamięci Tomka Agatowskiego
A my ptaki pustych gniazd
dziękujemy ci wietrze za dzikość
serca
tobie deszczu za ostatnie
łzySkrzydeł swoich pewni
coraz mniej
zostajemy z nadzieją nakolejne świtanie
O Zdzisławie Beksińskim
Cierpliwie oswajał śmierćpodchodziła na niebezpieczną odległość
ręki
przedłużonej o gibkość pędzlapotrafił rozłożyć ją na czynniki
pierwsze i ostatnie
dokładnie
poznał jej anatomię i
mroczną paletę barwnie przewidział że
zatańczy dans macabrena nieczułym ostrzu noża
znajomego dziewiętnastolatka
* * *
Pamięci ks. Jana Twardowskiego
Będą go teraz cytować
analizować
karmelizować i lukrować
opisywać złotymi zgłoskami
pod niebiosa wynosić na okolicznościowych
poduszkach
nadmuchanych peanów
może świętym uczynić postanowią
za jego plecami ci
którzy wcześniej nie chcieli go słuchaća On pokornie uśmiechnięty powie-
ja nie poeta ja wierszopis- dajcie spokój
lepiej wyjmijcie belkę z oka swego
rozejrzyjcie się wokół
uważnie z sercem na dłoni
popatrzcie
ile jeszcze miłości trzeba wam
by jak po szczeblach drabiny
wdrapać się do niebaa nie zapomnijcie o Burku od sąsiada
co tylko skóra i kości
sztywnieje na łańcuchu gdy na dworze
minus trzydzieściI jeszcze doda: żałuję że nie zdążyłem
pokochać stonki- ja
ks. Jan od biedronki
* * *
Ofiarom katastrofy w Katowicach
Styczniowy mróz
śnieg
jak zabawka rozpada się budowlaw chmury i słońce zawsze zapatrzeni
obłokami
zamarzających oddechów
ulatują ku niebuI te niczego nie rozumiejące gołębie. . .
milczący strażnicy śmierci
wspólnicy w cierpieniu
czuwająbezradne
nie potrafią unieść
ciężaru złych wieści
zbyt wielkie brzemię na
skrzydlate serca Epitafium
A ciało słowem się stało
mieszka wśród naslos zapisany na liściu dłoni
odczytał Czas
MODLITWA POETY
-jeńca Montezumy II
Wybrany przez Słońce
pachnący wanilią
sam
wśród trzech tysięcy samotnych
w wieńcach z kwiatów i barwnych piór
wstępuję po nieczułych schodach
na szczyt świętej piramidy Tenochtitlanu
jest poranek
dzień zwany Czwarte Trzęsienie Ziemi
( niech będzie błogosławiony miłosierny peyotl )
wkrótce rozepną moje nagie ciało
na kamieniu śmierci
czarny błysk obsydianu
otworzy ciasną klatkę żeber
serce
po raz pierwszy od dwudziestu dwóch lat
zobaczy światło -
uwolniony z uwięzi Ptak
zatańczy dance macabre
na wzniesionej dłoni Piątego Kapłana
stopy
odepchną stygnące powietrze
przekroczę ciemność i zamieszkam w Domu Słońca
Wielki Astronomie -
wstrzymaj na chwilę swój kosmiczny zegar
by Nienasycony
zdążył przyjąć kolejną ofiarę
Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”
* * *
Jest z tobą gdy niespokojnie oczekujesz
na spóźniony list
mającego się narodzić
na zaginionego psa i autobus
w mroźny dzień
przyjaciółka
głodnych i nagle osieroconych
zdradzonych
samotnych wśród tłumu
opiekunka tych co w boju
niesłusznie osądzonych
poszukujących i tych którzy nie znaleźli
pocieszycielka
dla odchodzących w najdłuższą drogę
matka wszystkich naszych poczynań
od pierwszego
do ostatniego oddechu
siostra wiary i miłości-
* * *
Świt wygasił uliczne latarnie
horyzont
pokryty woalem mgieł
na kanwie niedośnionego snu
delikatny rysunek drzew i
sylwetka ptaka-
to na jego nutę
rozpoczyna poranny koncert
kolejny
podarowany mi dzień
Śmierć srebrnej cukiernicy
Nie ma już rzeźbionego kredensu
z koronkową serwetką gdzie
pyszniła się
stara cukiernica ze srebrnym
kluczykiem na złoconym łańcuszku
wiele razy zawirował świat
przechodziła z rąk do rąk
przez strychy piwnice pchle targi
wędrowała
z ciemności do światła
rozgoryczona
długo stała pusta z okruchami
słodyczy
w ciemnym wnętrzu pamięci
Nagle ból-
ktoś wsypał do niej
sól
Wiersze ze zbioru "Ptaki pustych gniazd":
Czasoprzestrzeń
Jest taki czas gdy
noc
topi się w płomieniach zorzy
rosa
mgły nad łąkami
ptaków przebudzenia
pierwsze drżenie trawy
gdy krople ciszy opadną na ziemię
pierwszy krzyk dziecka
ostatnie westchnienie
świt
pora narodzin
miejsce umierania
* * *
Jedne się wygłasza
recytuje
inne mówi się zwyczajnie
jakby to była
rozmowa z bliskimi
są takie do których głos
trzeba ściszyć
wyszeptać jak modlitwę lub
listę grzechów przy konfesjonale
są i te których się nie mówi
wiersze z ciszą w tle
one nas słuchają
wiersze
przyjaciele
* * *
I nastał sierpniowy skwar
po mokrym i chłodnym lipcu
wiał suchy wiatr
miało się niby na burzę
ludziom i ptakom brakowało tchu
dojrzewały zboża
I przyszedł żniwiarz
a kosił na oślep
nie bacząc
czyj zbiera plon
* * *
Pogasły światła
zamilkły dzwony
z mrocznej świątyni ciała
wyprowadził się Bóg
tylko nagie pisklę lęku
kołacze się bezradnie
w pięciu ścianach zmysłów
szukając schronienia
pod sercem
* * *
Znajomy kos jak co dzień
rzeźbił ciszę
jaka bywa tylko o świtaniu
to jego modlitwa dla Ciebie
gdy odchodziłeś
bezszelestnie
bez walki o ostatni oddech
nie strąciwszy kropli
porannej rosy
* * *
Nikt już tak nie wymówi
mojego imienia
nie ugnie się trawa pod Twoimi stopami
kot nie otrze się o kolana
nie popatrzy w oczy
przybłęda pies
już nigdy
nie podniosę na Ciebie głosu
Zapachnie Ci sierpniowa ziemia
obejmą
korzenie drzew
***
Dzwonię do Alicji z krainy czarów
płaczę w słuchawkę
niby przyjaciołom
wykręcam numer do samego Pana Boga –
zajęte
pomyłka
albo nikt nie odbiera
Wysłuchaj mnie wierszu ...
* * *
Obejmuję swoje utrudzone ciało
jedyną parą słabych rąk
przybieram pozycję embriona
maleję by
jak ziarnko fasoli
schronić się w przytulnym brzuchu
nocy
zamieniam się w ciszę
aż światło dnia
jak dźwięk ostrych nożyc
przetnie
pępowinę snu i
przyjmą mnie
zimne dłonie codzienności
* * *
Nagle okazuje się że
już za późno
na pierwszy gest
dwa kroki do przodu
trzy ciepłe słowa
ostatni żal
* * *
Jadę do Ciebie jarzębinową aleją
wzdłuż parku
potem tą drogą między sadami
wiśniowym i jabłoniowym
słońce
cisza
nierealny spokój wrześniowego poranka –
mijam
osty piołuny krwawniki i
cykorię przydrożnik
błękitną jak oczy Zuzi
widzisz – krzak dzikiej róży zaczyna płonąć
a tam pod lipami nasz
najbardziej własny
prostokąt
świeżo uprawnej ziemi
***
Nie masz długiej brody jak na obrazach
spracowanych rąk
choć stworzyłeś wszechświat
ani obolałych stóp a jesteś wszędzie
nawet tam
gdzie mówią, ze cię nie ma
nigdy nie było
Może jesteś kosmiczną mgławicą
przestrzenią
ciszą horyzontu
czasem który nie istnieje
mózgiem i krwią płynącą w żyłach Chrystusa
Mahometa
Buddy
Wszechobecny
nie kazałeś budować sobie domu
bezimienny
choć nazywali cię imion tysiącem
Wielki Nieznany
o którym myślę codziennie
Uwierz we mnie szarą pliszkę i
wybacz
niepokornym sługom
Modlitwa
Przed samotnością
niedołęstwem starości
przed pyłem strąconym z nieba
przed kamieniem złych oczu i
płaczem dziecka
zachowaj mnie Panie
lecz nade wszystko
tak bardzo proszę
- ocal
przede mną samą