Jaskulska-Kaczmarek Zdzisława

Jaskulska-Kaczmarek Zdzisława

Zdzisława Kaczmarek

 

Wiersze ze zbioru "Ptaki pustych gniazd"


* * *


I nastał sierpniowy skwar
po mokrym i chłodnym lipcu

wiał suchy wiatr
miało się niby na burzę
ludziom i ptakom brakowało tchu
dojrzewały zboża

I przyszedł żniwiarz
a kosił na oślep
nie bacząc
czyj zbiera plon

* * *


Pogasły światła
zamilkły dzwony

z mrocznej świątyni ciała
wyprowadził się Bóg

tylko nagie pisklę lęku
kołacze się bezradnie
w pięciu ścianach zmysłów
szukając schronienia

pod sercem

* * *


Znajomy kos  jak co dzień
rzeźbił ciszę
jaka bywa tylko o świtaniu

to jego modlitwa dla Ciebie
gdy odchodziłeś
bezszelestnie

bez walki o ostatni oddech

nie strąciwszy kropli
porannej rosy

* * *


Nikt już tak nie wymówi
mojego imienia

nie ugnie się trawa pod Twoimi stopami
kot nie otrze się o kolana
nie popatrzy w oczy
przybłęda pies

już nigdy
nie podniosę na Ciebie głosu

Zapachnie Ci sierpniowa ziemia

obejmą
korzenie drzew

***


Dzwonię do Alicji z krainy czarów
płaczę w słuchawkę
niby przyjaciołom
wykręcam numer do samego Pana Boga –

zajęte
pomyłka
albo nikt nie odbiera

Wysłuchaj mnie wierszu ...

* * *


Obejmuję swoje utrudzone ciało
jedyną parą słabych rąk
przybieram pozycję embriona
maleję by

jak ziarnko fasoli
schronić się w przytulnym brzuchu
nocy
zamieniam się w ciszę
aż światło dnia
jak dźwięk ostrych nożyc
przetnie
pępowinę snu i
przyjmą mnie

zimne dłonie codzienności

* * *


Nagle okazuje się że
już za późno

na pierwszy gest
dwa kroki do przodu
trzy ciepłe słowa

ostatni żal

* * *


Jadę do Ciebie jarzębinową aleją
wzdłuż parku
potem tą drogą między sadami
wiśniowym i jabłoniowym

słońce
cisza
nierealny spokój wrześniowego poranka –
mijam
osty piołuny krwawniki i
cykorię przydrożnik
błękitną jak oczy Zuzi

widzisz – krzak dzikiej róży zaczyna płonąć

a tam pod lipami nasz
najbardziej własny

prostokąt
świeżo uprawnej ziemi

* * *

Tadeuszowi z dobrą pamięcią


To już miesiąc

Kładzie się milcząc niekoszona trawa
przekwitają rudookie dzielżany
słoneczniki i
malwy przy domu
wyniosłe niecierpki strzelają nasionami
poranki
pachną zgniłymi jabłkami a
nagrzane słońcem września popołudnia
mają zapach tymianku i macierzanki

pamięć coraz wyraźniejsza –
otwarta szafa
spóźniony list
rachunki
właśnie wywołane nowe fotografie –
na tej ostatniej jak na obrazie :
kwiaty
drzewa
a w tle niebo z obłokami i Ty

już nie dotykałeś ziemi stopami

-Matko Boska Siewna
rzuć nam parę ziaren pociechy
daj łaskę nadziei na
przyszłoroczny plon

* * *

Dzisiaj  już sama
jadę naszą drogą przez las

Grudna – Węgielnia – Błaki
dalej Lewiczynek i Piotry
znajome drzewa
omszałe kamienie
przydrożne stoły w lasach nad Czarną Wodą
gdzie z przyjaciółmi
niby opłatkiem dzieliliśmy się słowem

Jak dawniej
kwitną wrzosy
żywicą pachnie popołudniowa cisza

umilkły świerszcze
zanosi się na deszcz . . .

* * *


Dalej idę

wiem-
o jedną łzę za dużo
a wiersz
nie udźwignie ciężaru

Sieję ciszę

* * *


Spóźnione te wiersze o pokłady
milczenia
twarde jak lita skała
koślawe
jak wierzba którą sadziliśmy
wierząc że to drzewo nadziei

spóźnione o jeden oddech
głęboki jak studnia w której
darmo
szukać wody

* * *


Dokąd nie pójdę
gdziekolwiek spojrzę

wszędzie

spotykam siebie
tylko
coraz bardziej obcą

* * *


Jak żyć
gdy stygną ściany domu
pustoszeją ciemne kąty wyobraźni

gasną
marzeń światłocienie
a dłonie
nawykłe do czułości
szorstkie
martwe się stają

Nie nalewam już mleka do dzbanka
wystarcza karton

nie czytam listów które
nie przychodzą

nawet przez okno wyglądam rzadziej

W pokoju gdzie pełno suszonych kwiatów
obrazów i tomików waszych wierszy
śpi pies
tuli się kot
wysoko- prawie pod sufitem
wisi
zielona suknia

już w ubiegłym wieku malowała ją Frida Kahlo
ale to była jej suknia

jej zapach
kształt ciała
sól
ból
tęsknota


Moja suknia
pusta w środku patrzy na leniwy pochód
ludzkich godzin
wędrujący ulicą dobrego Doktora –
„to był lekarz jakich mało- ile on ludzi
uratował- takich jak on już dzisiaj
nie ma...”

Moja zielona suknia
patrzy na ulicę doktora Zbigniewa Ś.
gdzie pozornie
niewiele się dzieje

wcale się nie zdziwi gdy pewnego dnia
zobaczy mnie
odchodzącą w kierunku parku

potem jarzębinową aleją i

tamtą drogą

między sadami
wiśniowym i jabłoniowym

 

 

 

 

 

* * *


Siadasz tu nadal z psem na kolanach

jesteś jakby bledszy
coraz bardziej przezroczysty
mglisty

będziesz tu wracał
nawet gdy zabraknie mnie
albo psa
nie wiadomo kogo prędzej

Haiku- dyptyk


* * *
Kobieta i mężczyzna.
Milczą. Dwa koty i pies
patrzą im w oczy.


* * *
Tylko ciężkie krople ciszy
dźwięczą w ciemnościach nocy.
Uciszy je dzień.

Wieczór


Pora by zamknąć dzień
na dwa spusty
i skobel piąty
umyć ręce
nakręcić zegary i
zamienić się w Ptaka
Rybę
lub Motyla
który dziwi się
swoją nieobecnością w powłoce gąsiennicy

* * *


Ogromna wrona
a może to kruk

siedzi na dachu budynku
naprzeciwko mojego okna

zagląda mi w serce i
przeraźliwie
natarczywie kracze

czy to znak

Widok na ulicę Gołębią


Bolesny tunel szpitalnego korytarza

pełne samotności klatki gdzie mieszka
człowiecza trwoga
na wagę życia jest krew szpik tlen
uśmiech i zwykłe słowo

Patrzysz z góry w Gołębią –

uliczka biegnie granitową kostką
ku Wrocławskiej
by spotkać się ze Świętosławską
potem zakosem w lewo gdzie Plac Kolegiacki

żadnych drzew

perspektywę
zamyka kolumnowy fronton kościoła farnego –
pokryty patyną dach
róż i biel
ażurowy krzyż na tle nieba które
zmienne jest
a ulica Gołębia ta sama
nocą– w deszczu– słońcu

o mglistym świcie i ostatnim zachodzie

Długim tunelem szpitalnego korytarza
przemyka leciutko cichy
uśmiechnięty kapelan Stanisław
delikatnym dzwonieniem
przegania nasze lęki

odlatują ulicą Gołębią

Poznań 2004

* * *


Gdy jeszcze jesteśmy
Jej nie ma
gdy zjawia się
my odchodzimy
tak mawiał beztroski Epikur

ale droga
prowadzi przez te same drzwi
jest moment
że stajemy twarzą w twarz
gdy zamieniamy się miejscami-
Ona wszechobecna i my
trzymający się życia
wszystkimi zmysłami

Czy to na tę jedną
tak cierpliwie czekamy

Odpowiedzi nie będzie


Ile jeszcze zwyczajnych chlebów do
świątecznego kołacza który
powiozą za mną na bielonym płótnie
pachnące świeżością będą
czy gorzkie i suche

ile wiader ze studni życia
zanim ukaże się dno i zamilknie echo
a woda
czy nie będzie zatruta

ile słodko- cierpkich
owoców z drzewa codzienności
soczyste i zdrowe będą
czy dotknięte czerwem...

* * *


Jest z tobą gdy niespokojnie oczekujesz

na spóźniony list
mającego się narodzić
na zaginionego psa i autobus
w mroźny dzień

przyjaciółka
głodnych i nagle osieroconych
zdradzonych
samotnych wśród tłumu

opiekunka tych co w boju
niesłusznie osądzonych
poszukujących i tych którzy nie znaleźli
pocieszycielka
dla odchodzących w najdłuższą drogę

matka wszystkich naszych poczynań
od pierwszego
do ostatniego oddechu

siostra wiary i miłości-

* * *


Świt wygasił uliczne latarnie
horyzont
pokryty woalem mgieł

Na kanwie niedośnionego snu
delikatny rysunek drzew i
sylwetka ptaka-

to na jego nutę
rozpoczyna poranny koncert
kolejny

podarowany mi dzień

Śmierć srebrnej cukiernicy


Nie ma już rzeźbionego kredensu
z koronkową serwetką gdzie
pyszniła się
stara cukiernica ze srebrnym
kluczykiem na złoconym łańcuszku

wiele razy zawirował świat
przechodziła z rąk do rąk
przez strychy piwnice pchle targi
wędrowała
z ciemności do światła
rozgoryczona
długo stała pusta z okruchami
słodyczy
w ciemnym wnętrzu pamięci

Nagle ból-
ktoś wsypał do niej
sól

* * *


Pamięci Małgorzaty Hillar


My z XXI wieku
mamy telefony zaufania i
ławki zwierzeń z etatowym
wysłuchiwaczem marzeń i poranionych nadziei
kawiarniane stoliki z dyżurnym
anonimowym powiernikiem
czynne we wtorki i czwartki od 17.00 do 19.00

są konfesjonały z uchem
ciekawym wszelkich niegodziwości
i strona – www.wyznania.pl
jak do śmietnika
wrzucisz tam wszystkie nieczyste myśli
wysprzątasz sumienie

nasze dzieci mają czaty blogi i gadu-gadu
więc chyba nie są samotne
elektroniczne zabawki do karmienia i przytulania
dadzą im lekcję czułości na dobrą ocenę

betonowe ściany bloków
garaży i podziemnych przejść
przyjmą najtajniejsze wyznania miłości i
nienawiści

Coraz częściej musimy się uczyć
jak ma żyć
człowiek bez człowieka

niełatwo przychodzi nam wiedza o tym
co dobre
co niszczy a co nas ocala
kiedy powinniśmy rozpocząć
naukę umierania by
nie odchodzić jak nie należy

bez pożegnania

Koncert z Chagallem


Niedzielne popołudnie późnego lipca...

Smagły
smukły-w białej koszuli
haftowanej krzyżykami
ręce i głowa uniesione ku obłokom

przymykam oczy-

na dźwiękach fletni Pana
wznosi się do nieba
wraz ze skrzypkiem starego Chagalla
wśród poznańskich gołębi
fruwa nad dziedzińcem Starego Browaru

Patrycja- Tomek- Staś
mają
zbyt nieporęczne instrumenty
odlecieć nie mogą
machają do niego a Dima
odśpiewuje dźwiękami słowika

nagle
potężny ryk-

oby nie strącił ich
obniżający lot tłusty rekin
z błyszczącym w słońcu brzuchem

Świat według Katii Sokołowej


Na obrazach Katii
drewniane domki z rzeźbionymi ganeczkami
barwne „naliczniki”i koronkowe firanki
z ogródków wyglądają krasne malwy
róże
kosmosy i dzwonki

rzeczy i ludzie nie mają tu cienia
nic nie jest szare
róż jest różem
zieleń najprawdziwsza szaleńczo zielona
a błękity takie że otwierają ci serce i
wszystkie nieba

pod furtką
na dachach i niebieskich płotach
strażnicy czasu i świata który
przemija-
zadumane koty

rude pręgowane
czarne i łaciate
patrzą ci w oczy z mądrością wschodu i
powagą wieków

To śpiewa fletnia Pana


I płyną dźwięki
czyste jak źródlana woda

muzyka
którą można powitać
pierwszy wiosenny deszcz
ogłosić narodziny syna i
zakończony siew

pożegnać
stado prowadzone na wypas i
gospodarza gdy odchodzi na
niebiańskie łąki

przy niej chce się brodzić w strumieniu
nosić głowę w chmurach
krzyczeć z miłości i z tęsknoty
skomleć
jak zagubione wilcze szczenię

Muzyka duszy

rozmowa ziemi z niebem

* * *
Nie masz długiej brody jak na obrazach
spracowanych rąk
choć stworzyłeś wszechświat
ani obolałych stóp a jesteś wszędzie
nawet tam
gdzie mówią że cię nie ma
nigdy nie było

może jesteś kosmiczną mgławicą
przestrzenią
ciszą horyzontu

czasem który nie istnieje
mózgiem i krwią płynącą w żyłach Chrystusa
Mahometa
Buddy

wszechobecny
nie kazałeś budować sobie domu
bezimienny
choć nazywali cię imion tysiącem
Wielki Nieznany o którym myślę codziennie

uwierz we mnie szarą pliszkę i
wybacz
niepokornym sługom

Wiersz żyje dłużej


Nie wiem już –
sama to wymyśliłam
czy gdzieś przeczytałam:

wiersze robi się jak swetry
tylko
swetry o wiele łatwiej

Na pociechę poetom powiem –
prawdziwy wiersz żyje dłużej
nie wyblaknie
nie potną go mole
a po latach nie sprują go
by przerobić na długi
bezmyślny szalik

mądry ciepły wiersz
ogrzeje lepiej niż
najcieplejszy sweter

* * *


Bezszelestnie
leciutko jak na kocich łapkach
skrada się październikowy zmierzch

czai się w gorejących turkach
płomienistych rudbekiach i
przeplatanych purpurą
liściach dzikiego wina
które
wcale nie jest dzikie

potrafi oswoić mysz

jeża

ciszę

 

 

 

Na początku był ogień

Post factum

W naszych fotelach będą siadać
jeść z naszych talerzy

biednym
oddadzą obrus z wypaloną dziurką i
plamami po czerwonym winie
na nowo
pomalują ściany
popiołami z naszych listów i fotografii
zasypią ślady życia

I wszystko będzie jak w księdze

Na początku był ogień

* * *


O ileż mądrzejsi od ciebie
który nie znasz jutra
nie rozumiesz dzisiaj

nie potrzebują wiele

wystarczy
parę okruchów wspomnień
by nakarmić głodną ciszę

mizerny płomyk

dla ogrzania pamięci

* * *

Pamięci Mariana Cezarego Abramowicza


Nie mam życiorysu
mam tylko życie-
z niego są te wiersze
ostatnie
najpierwsze

nie umiem mądrze i zawile
nie mogę zmienić świata
chcę tylko powiedzieć-
jestem

chociaż nikt o mnie dzisiaj
nie pytał

Czułość coraz mizerniejsza


Pamięci Janusza Żernickiego


Czułości we mnie tyle że
w ptasim dziobie by ją unieść
pospołu ze źdźbłem trawy –
uboga ona i chuda prawie żadna bo
czym ją karmić i poić gdy dni jałowe
jak szpitalne bandaże a noce
długie jak tasiemce a każda doba ma sto godzin

sto żarłocznych bezlitosnych godzin
ogryza do kości moją samotność
coraz bardziej syte i tłuste są
gdy moja czułość
coraz mizerniejsza

oszczędzam ją
ostrożnie dzielę między Żonę
psa i ptaki które dostarczają
najświeższych wiadomości z kolejnych pór roku
przypominają że barwy i dźwięki tego
prawie już nie mojego świata
są równie nietrwałe i
do nikogo nie przynależą

Wiersz o trudnej nadziei


Pamięci Łucji Danielewskiej


Odszedł mój pociąg w bezpowrotną dal

zarosły dębowe podkłady
pogasły rozchodniki
milczące tory
rozkrada czas

skazana na pieszą wędrówkę
kuśtykam
podpierając się wierzbowym kijem

Gdy nie będzie mi już potrzebny
posadźcie go do ziemi-
może się zazieleni
zakwitnie
ukorzeni pamięcią

* * *

Pamięci Tomka Agatowskiego


A my ptaki pustych gniazd
dziękujemy ci wietrze za dzikość
serca
tobie deszczu za ostatnie
łzy

Skrzydeł swoich pewni
coraz mniej
zostajemy z nadzieją na

kolejne świtanie

O Zdzisławie Beksińskim


Cierpliwie oswajał śmierć

podchodziła na niebezpieczną odległość
ręki
przedłużonej o gibkość pędzla

potrafił rozłożyć ją na czynniki
pierwsze i ostatnie
dokładnie
poznał jej anatomię i
mroczną paletę barw

nie przewidział że
zatańczy dans macabre

na nieczułym ostrzu noża
znajomego dziewiętnastolatka



* * *
Pamięci ks. Jana Twardowskiego


Będą go teraz cytować
analizować
karmelizować i lukrować
opisywać złotymi zgłoskami
pod niebiosa wynosić na okolicznościowych
poduszkach
nadmuchanych peanów
może świętym uczynić postanowią
za jego plecami ci
którzy wcześniej nie chcieli go słuchać

a On pokornie uśmiechnięty powie-

ja nie poeta ja wierszopis- dajcie spokój
lepiej wyjmijcie belkę z oka swego
rozejrzyjcie się wokół
uważnie z sercem na dłoni
popatrzcie
ile jeszcze miłości trzeba wam
by jak po szczeblach drabiny
wdrapać się do nieba

a nie zapomnijcie o Burku od sąsiada
co tylko skóra i kości
sztywnieje na łańcuchu gdy na dworze
minus trzydzieści

I jeszcze doda: żałuję że nie zdążyłem            
pokochać stonki- ja
ks. Jan od biedronki


* * *


Ofiarom katastrofy w Katowicach


Styczniowy mróz
śnieg
jak zabawka rozpada  się budowla

w chmury i słońce zawsze zapatrzeni
obłokami
zamarzających oddechów
ulatują ku niebu

I te niczego nie rozumiejące gołębie. . .

milczący strażnicy śmierci
wspólnicy w cierpieniu
czuwają

bezradne

nie potrafią unieść
ciężaru złych wieści
zbyt wielkie brzemię na
skrzydlate serca

Epitafium


A ciało słowem się stało
mieszka wśród nas

los zapisany na liściu dłoni
odczytał Czas

 

 

 

MODLITWA POETY

-jeńca Montezumy II

Wybrany przez Słońce

pachnący wanilią

sam

wśród trzech tysięcy samotnych

w wieńcach z kwiatów i barwnych piór

wstępuję po nieczułych schodach

na szczyt świętej piramidy Tenochtitlanu

jest poranek

dzień zwany Czwarte Trzęsienie Ziemi

( niech będzie błogosławiony miłosierny peyotl )

wkrótce rozepną moje nagie ciało

na kamieniu śmierci

czarny błysk obsydianu

otworzy ciasną klatkę żeber

serce

po raz pierwszy od dwudziestu dwóch lat

zobaczy światło -

uwolniony z uwięzi Ptak

zatańczy dance macabre

na wzniesionej dłoni Piątego Kapłana

stopy

odepchną stygnące powietrze

przekroczę ciemność i zamieszkam w Domu Słońca

Wielki Astronomie -

wstrzymaj na chwilę swój kosmiczny zegar

by Nienasycony

zdążył przyjąć kolejną ofiarę

Z almanachu XXXIV MLP „SŁOŃCE WSCHODZI JESZCZE RAZ”

 

* * *

Jest z tobą gdy niespokojnie oczekujesz

na spóźniony list
mającego się narodzić
na zaginionego psa i autobus
w mroźny dzień

przyjaciółka
głodnych i nagle osieroconych
zdradzonych
samotnych wśród tłumu

opiekunka tych co w boju
niesłusznie osądzonych
poszukujących i tych którzy nie znaleźli
pocieszycielka
dla odchodzących w najdłuższą drogę

matka wszystkich naszych poczynań
od pierwszego
do ostatniego oddechu

siostra wiary i miłości-

* * *

Świt wygasił uliczne latarnie
horyzont
pokryty woalem mgieł

na kanwie niedośnionego snu
delikatny rysunek drzew i
sylwetka ptaka-

to na jego nutę
rozpoczyna poranny koncert
kolejny

podarowany mi dzień

Śmierć srebrnej cukiernicy

Nie ma już rzeźbionego kredensu
z koronkową serwetką gdzie
pyszniła się
stara cukiernica ze srebrnym
kluczykiem na złoconym łańcuszku

wiele razy zawirował świat
przechodziła z rąk do rąk
przez strychy piwnice pchle targi
wędrowała
z ciemności do światła
rozgoryczona
długo stała pusta z okruchami
słodyczy
w ciemnym wnętrzu pamięci

Nagle ból-
ktoś wsypał do niej
sól

Wiersze ze zbioru "Ptaki pustych gniazd":

 

Czasoprzestrzeń

Jest taki czas gdy
noc
topi się w płomieniach zorzy

rosa
mgły nad łąkami
ptaków przebudzenia

pierwsze drżenie trawy
gdy krople ciszy opadną na ziemię
pierwszy krzyk dziecka
ostatnie westchnienie

świt

pora narodzin
miejsce umierania

 


* * *

Jedne się wygłasza
recytuje
inne mówi się zwyczajnie
jakby to była
rozmowa z bliskimi

są takie do których głos
trzeba ściszyć
wyszeptać jak modlitwę lub
listę grzechów przy konfesjonale

są i te których się nie mówi
wiersze z ciszą w tle

one nas słuchają
wiersze
przyjaciele

* * *

I nastał sierpniowy skwar
po mokrym i chłodnym lipcu

wiał suchy wiatr
miało się niby na burzę
ludziom i ptakom brakowało tchu
dojrzewały zboża

I przyszedł żniwiarz
a kosił na oślep
nie bacząc
czyj zbiera plon

* * *

Pogasły światła
zamilkły dzwony

z mrocznej świątyni ciała
wyprowadził się Bóg

tylko nagie pisklę lęku
kołacze się bezradnie
w pięciu ścianach zmysłów
szukając schronienia

pod sercem

* * *

Znajomy kos  jak co dzień
rzeźbił ciszę
jaka bywa tylko o świtaniu

to jego modlitwa dla Ciebie
gdy odchodziłeś
bezszelestnie

bez walki o ostatni oddech

nie strąciwszy kropli
porannej rosy

* * *

Nikt już tak nie wymówi
mojego imienia

nie ugnie się trawa pod Twoimi stopami
kot nie otrze się o kolana
nie popatrzy w oczy
przybłęda pies

już nigdy
nie podniosę na Ciebie głosu

Zapachnie Ci sierpniowa ziemia

obejmą
korzenie drzew


***

Dzwonię do Alicji z krainy czarów
płaczę w słuchawkę
niby przyjaciołom
wykręcam numer do samego Pana Boga –

zajęte
pomyłka
albo nikt nie odbiera

Wysłuchaj mnie wierszu ...

 

* * *

Obejmuję swoje utrudzone ciało
jedyną parą słabych rąk
przybieram pozycję embriona
maleję by

jak ziarnko fasoli
schronić się w przytulnym brzuchu
nocy
zamieniam się w ciszę
aż światło dnia
jak dźwięk ostrych nożyc
przetnie
pępowinę snu i
przyjmą mnie

zimne dłonie codzienności


* * *

Nagle okazuje się że
już za późno

na pierwszy gest
dwa kroki do przodu
trzy ciepłe słowa

ostatni żal


* * *

Jadę do Ciebie jarzębinową aleją
wzdłuż parku
potem tą drogą między sadami
wiśniowym i jabłoniowym

słońce
cisza
nierealny spokój wrześniowego poranka –
mijam
osty piołuny krwawniki i
cykorię przydrożnik
błękitną jak oczy Zuzi

widzisz – krzak dzikiej róży zaczyna płonąć

a tam pod lipami nasz
najbardziej własny

prostokąt
świeżo uprawnej ziemi

 

***

Nie masz długiej brody jak na obrazach

spracowanych rąk

choć stworzyłeś wszechświat

ani obolałych stóp a jesteś wszędzie

nawet tam

gdzie mówią, ze cię nie ma

nigdy nie było

Może jesteś kosmiczną mgławicą

przestrzenią

ciszą horyzontu

czasem który nie istnieje

mózgiem i krwią płynącą w żyłach Chrystusa

Mahometa

Buddy

Wszechobecny

nie kazałeś budować sobie domu

bezimienny

choć nazywali cię imion tysiącem

Wielki Nieznany

o którym myślę codziennie

Uwierz we mnie szarą pliszkę i

wybacz

niepokornym sługom

Modlitwa

Przed samotnością

niedołęstwem starości

przed pyłem strąconym z nieba

przed kamieniem złych oczu i

płaczem dziecka

zachowaj mnie Panie

 

lecz  nade wszystko
tak bardzo proszę
- ocal

przede mną samą