Kocięcka Wanda

Kocięcka Wanda


Spacer z cieniami - czyli historia bez zakończenia

Z rozdziału pt.: A Polska wciąż się spóźniała

...Odliczaliśmy dni. Szczególnie zdenerowany był mój Ojciec, wiedział bowiem, że Mama podjęła się niebezpiecznej misji. Następstwa jej mogą być groźne dla całej rodziny. Nie zmienialiśmy jednak raz podjętej decyzji.

Tak więc umówionego dnia, podczas wieczornej zmiany wart Mama weszła do obozu, ciągnąc za sobą niewielki czterokołowy wózek. Wartownicy poznali ją i nie czynili przeszkód w przechodzeniu strefy wojskowej. Zresztą wszyscy o tej porze spożywali kolację i przygotowywali sie do jutrzejszej drogi, tak więc nieobecności państwa L. w jadlodajni nie zauważono. Stali oboje za rogiem domu z dwoma walizkami wciśniętymi do szarych worków, w odzieży jak do wyjścia na zewnątrz. Była głęboka jesień, koniec listopada. Wieczór był ciemny i ponury. Ziąb. Ulice kompletnie nie oświetlone. Bez słowa, szybko załadowano wózek i Mama pociągnęła go sama, idąc wolnym krokiem ku wyjściu. Gdy przy wartowni zapytano ją, co wiezie - odparła krótko "wracam od waszego komendanta". Nie pytano więcej. Odważnie jechała dalej sama. Na rogatkach miasteczka, za torami kolejowymi, nie zauważony przez nikogo czekał nasz Ojciec.

Państwo L. przeszli przez barmę komendantury bez bagaży; ona z torebką damską, on z teczką, z którą często kursował po tym obszarze. Nie sprawdzali. Udało się. Klucząc ulicami dotarli po pół godzinie do rodziców, przerażeni i osłabli z niepewności i strachu. Przecież podjęli ogromne ryzyko i zawierzyli nieznajomym.

W naszym domu znaleźli się wszyscy późnym wieczorem, wyczerpani nie tylko psychicznie, lecz i fizycznie. Możliwości dojazdu do naszej odległej od miasteczka "posesji" nie było w owym czasie żadnych. Gdy przestąpili próg naszego domu ostatkiem sił pozdrowili "Sława Bohu i wam gospoda".

 

Urywek z książki Spacer z cieniami (Poznań 2005)
Rozdział: Taisa
Nie znałam jeszcze miasteczka tak dobrze jak Taisa, która przybyła tu w lutym 1945 roku z wojskami frontu i w ciągu sześciu miesięcy zapoznała się z nim doskonale. Tak więc gdy umówiłyśmy się na przechadzkę była moim przewodnikiem. Szłyśmy w kierunku cmentarza położonego na zachodnim brzegu miasteczka. Od kamiennej bramy wiodła szeroka aleja do środka tej skromnej nekropolii przepojonej zielenią drzew liściastych i ciszą. Zatrzymałyśmy się niemal jednocześnie uderzone tym samym wrażeniem, dla mnie pierwszym w życiu. Oto cmentarz niemiecki. Kamienne tablice nagrobne z krzyżami i wyrytymi na nich gotykiem niemieckimi imionami i nazwiskami… Uświadomiłam sobie, że nie ma tu ani jednego słowiańskiego znaku. Niemal wykrzyknęłam: „Taisa, jakie to obce!”. Spojrzała na mnie ze smutkiem jakby pomieszanym z jakimś jej tylko znanym doświadczeniem. Potem wolno, z namysłem powiedziała: „A wiesz, że ja tu często przychodzę i mnie tu dobrze, gdy odczytuję te nazwiska niemieckie – bo mój mąż jest Niemcem. Nie ma go tu teraz ze mną, zabrali go do Berlina na jakiś czas, ale gdy tu przychodzę, wydaje mi się, że jestem bliżej niego…”. Nagle zasłoniła twarz i wyszeptała z rozpaczą: „Boże mój, do czego ja doszłam, przecież to straszne, rozum tracę!”. Po chwili jednak powiedziała spokojniej z determinacją: „A jednak, jest mi tu dobrze, jest to moje miejsce do modlitwy, zresztą zawsze tak było. nikt mnie tu nie podgląda, nie podsłuchuje, nie kontroluje…”. I po chwili całkiem rozpogodzona dodała: „Zieleń łagodzi nastrój… Jestem tu u siebie, tak, u siebie”. Jakiż miała hart ducha. Jakże umiała trzymać swoją tęsknotę na wodzy. Zrozumiałam ją do głębi, właśnie tu na obcym cmentarzu.