Wasik Wanda

Wasik Wanda

Wanda Wasik

 


11. STARA  KOBIETA  I  MORZE    
Było późne letnie popołudnie. Zatoka objęta ramionami lądu i półwyspu Helskiego, leżała cicha, jakby zadumana. Nie swawolił z nią  najmniejszy nawet zefirek. Stara kobieta stała na brzegu zapatrzona w dal. Była jak gdyby cząstką tej natury, tak po mistrzowsku w nią wkomponowana, że każdy jej ruch mógł zburzyć to statyczne piękno.
Jednak podpłynęłam i zburzyłam ten porządek rzeczy. Wiedziałam  że czeka. Kobieta bez słowa ruszyła ku mnie. Brodząc w płytkiej wodzie zatoki, bez zastanowienia uniosła spódnicę powyżej kolan, ukazując biel nóg, które pewnie nigdy nie oglądały słońca.   Stawiając nogi, jak w zwolnionym filmie, dotarła wreszcie  i ...  jednym szybkim przechyłem ciała –  wpełzła do łodzi.  
Byłam zaskoczona. Myślałam, że może jeszcze się rozmyśli, zastanowi się, ale nie. Ona już siedziała naprzeciwko mnie, z rękami opartymi na brzegach mojej  pontonowej łodzi,  spokojnie patrząc w dal. Dopiero po chwili  spojrzała na mnie rozbrajająco bezradnie.
–  Strach? –  zapytałam otwarcie.  
–  Nie – odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem –  tylko ja ... ja nigdy nie byłam na wodzie ...  
–  Więc wszystko w porządku. Czy tak?
Skinęła poważnie głową.  
Ujęłam małe delikatne wiosełka, którymi były paletki ping- pongowe  i wprowadziłam naszą łódkę w ruch. Stara kobieta siedziała bez słowa, prawie bez ruchu, tylko jej białe, przygładzone włosy, pobłyskiwały to srebrem to błękitem.  
–  Pięknie – powiedziała w zadumie, a potem wolno, jakby podsumowując, zaczęła mówić o tych, co zostali  na brzegu.
–  Margitce nie jestem już potrzebna, Haneczka jest już duża ...  Zrobiłam  wszystko co mogłam ...    
Zanurzyła dłoń  w wodzie i patrzyła jak przepływa między jej starczymi palcami, jak ...      upływające życie.  
–  Płyniemy –  stwierdziła po chwili.  
Poruszałam wolno wiosełkami, bo nie o to chodziło, żeby dokądś płynąć, tylko żeby  w ciszy i spokoju  pobyć na wodzie. Cały ruch i gwar pozostał tam, na brzegu. Chociaż dzisiaj mniejszy, trochę inny, niż zwykle. Ludzie odpoczywali po tej nocy, przedziwnej, bezsennej.   Nocy, w której wszystko stało się możliwe, nawet to,  że żywy człowiek chodził po niebie, tam wysoko, po księżycu ... Ja też nie zmrużyłam oka tej nocy.  
Zapatrzona w srebrny glob, pełen zarysów tajemniczych gór i wąwozów, wśród których tej nocy, po raz pierwszy w historii świata postawił stopę człowiek, zda się słyszałam głuchy odgłos stawianych przez niego stóp ... Niebo otwarło przed człowiekiem swoje podwoje ...     
–  To było niezwykłe …  – powiedziała nagle stara kobieta – Słyszałam nawet odgłos jego stóp ...    
Uniosłam głowę zdziwiona. Skąd wiedziała gdzie błądzę myślami?  Dlaczego wyrażała je słowami podobnymi, jak myślałam ja?  Nastało długie milczenie. Po chwili ona,  pochyliła się do przodu, ujęła drugą parę wioseł  i zaczęła spokojnie wiosłować. Łódź poruszyła się szybciej, nikt nie przerywał milczenia.  
Może sprawiły to podwójne wiosła, a może lekki,  prawie nieuchwytny, niezauważalny wiatr, dość, że kiedy  rozejrzałam się po zatoce, brzegi półwyspu oddaliły się, brzegi lądu były równie odległe. Nasza łódka,  czarny punkt między niebem i wodą, dryfowała spokojnie ku otwartemu morzu ...  Przeraziłam się. Odwróciłam szybko łódź i zaczęłam wiosłować energicznie, próbując skierować ją do brzegu, ale ruch wody, prawie niewidoczny dla oka, silniejszy był od siły kruchych wioseł  i nieodparcie pchał nas  w coraz szerszą dal ...    
–  Spycha nas ku morzu – powiedziałam bezsilnie, patrząc bezradnie na  stalowy, obojętny, zimny bezkres wód.
Stara kobieta przechyliła się do przodu, odłożyła wiosła, oparła ręce na obrzeżach łodzi  i zapatrzyła się zachłannie w coraz bledszą linię horyzontu, gdzie niebo i morze stawało się jednością. Pomyślałam, że zaraz wpadnie w panikę, że zacznie się lament, może nawet płacz.   Ale nie. Siedziała z głową lekko uniesioną, z dłońmi złożonymi na piersiach i pobladłymi wargami szeptała.  
–  Boże, jakie to piękne …  To jest niezwykłe... nieprawdopodobne ...  Boże mój ...   Boże...
Patrzyła spokojnie i  coraz łagodniej… jakby nieuchronność zaczajona w bezkresie, była jej losem na dziś. O tych co na brzegu,  już nie wspominała.  
Nasza łódź, czarny punkt między wodą i niebem, dryfowała ku otwartemu morzu ...   Powoli zapadał zmierzch.  
Zatrwożona o nią, zapomniałam o własnym  lęku. Wiedziałam, że siłą delikatnych wioseł nie dobijemy do brzegu. Jedyna nadzieja w Janku. Tylko jeśli on ...  Z uporem wypatrywałam świateł na wodzie, choć nie ustawałam z wiosłowaniem.  
Ona, nie ucieszyła się nawet, kiedy zawołam –  Są!.  

26. DWA SPOTKANIA
Kazimierze  Iłłakowiczównie.

SAMOTNOŚĆ

Co wiemy
O samotności
My
Którym otwarte drzwi

Gdzieś
Ponad kaskadą schodów
W oślepłym sześcianie
Obojętnych ścian
Stara kobieta
Czeka ...         Wanda Wasik 

1.      Wiersz  S a m o t n o ś ć  zadedykowany Kazimierze Iłłakowiczównie, a użyty tutaj jako motto, napisałam na rok przed jej śmiercią, po mojej u niej wizycie. (Publikował go NURT w 1986 roku).
Krótko po śmierci Iłłakowiczówny  zaczęłam pisać WIZYTĘ, opowiadanie o moich  dwóch spotkaniach z nią.   Było to raczej porządkowanie myśli o niej i próba uporania się z własnym poczuciem winy.   Przyrzekłam jej, że odwiedzę ją zaraz po moim powrocie z sanatorium, ale przyrzeczenia nie dotrzymałam.
Tak dzieje się zwykle wtedy, gdy ktoś nagle odchodzi na zawsze, a my uświadamiamy sobie, że nic już nie możemy zrobić, że jest już za późno. Myślimy wtedy –  może trzeba było ...   może należało ... Zostajemy po tej stronie, jak podróżni na peronie, z którego właśnie odjechał nasz pociąg.  Z bagażem, który będzie trzeba od nowa poukładać.  Zaczęłam więc porządkować ten mój bagaż myśli, bez ładu i składu. Było to tym trudniejsze, że pierwsze moje spotkanie z nią, było spotkaniem całkiem obcej mi osoby, której zwyczajnie starałam się pomóc na ulicy. Jej słowa zaczęły nabierać sensu i znaczeń, a nawet wagi, dopiero po drugim z nią spotkaniu.
DWA SPOTKANIA, tak właśnie nazwałam w pierwszej wersji moje opowiadanie o niej, które wkrótce przyjął do druku miesięcznik NURT, z pewnymi poprawkami i uproszczeniami, oraz sugestią zmiany tytułu na WIZYTA.   Poprawki dotyczyły drobnych retuszów, polegających na łagodzeniu niektórych słów „aby nie mogły nikogo urazić, ani dotknąć świętości”, jak to określił pan Górny, który przyjmował opowiadanie do druku. Ja pisałam je z pozycji bardzo dogodnej, bo całkowicie niezależnej.   Nie znałam wtedy nikogo z osób z nią związanych.   Liczyła się tylko prawda.   Tylko prawda jej słów była ważna.   Wygrzebywałam z pamięci każde jej słowo, tak z pierwszego, jak i z drugiego spotkania i układałam je we właściwym porządku, które w nowej relacji nabierały pełnego wyrazu i nowego sensu.   Zresztą, pisząc te wspomnienia, nie myślałam jeszcze o druku, dopiero potem, kiedy już powstały.
Udałam się do redakcji, do bardzo przyjaznego ludziom pana Jamroziaka, który już wcześniej przyjmował do druku moje wiersze.   Opowiadanie przyjął, zajmujący się wtedy prozą, pan Andrzej Górny.   Zasugerował on, oprócz konieczności pewnych skrótów, że byłoby lepiej, gdyby nazwisko Iłłakowiczówny w ogóle nie było tu użyte, żeby to było opowiadanie tylko w sensie literackim, „a i tak, kto ją znał, będzie wiedział, że to o niej”. Nie wnikając w przyczynę konieczności tego kamuflażu, wysłałam jeden maszynopis do Warszawy, już bez użycia jej nazwiska.   W odpowiedzi, redaktor pisma wyraził zdziwienie, że nie padło w tym opowiadaniu nazwisko Iłłakowiczówny, „gdyż to o nią chyba chodzi” i „czyż wzruszałby ten tekst, tak jak wzrusza, gdyby nie chodziło właśnie o nią?” pytał. Dodał jeszcze, że bardzo dobrze się stało, że ten tekst powstał, chociaż jako opowiadanie wymaga pewnych uproszczeń.
Ja, opowiadając o niej, o naszych dwóch spotkaniach i tak nie nadużywałam jej nazwiska.   Tak naprawdę, to zabrakło go bardzo w jednym tylko przypadku –  gdy padło z jej ust.   Ominęłam je, starając się nie zmienić sensu jej wypowiedzi.   Było to w scenie z czesaniem.   Kiedy rozczesywałam jej biedne, siwe włosy, a ona wpatrywała się w martwą taflę lustra, uniosła nagle wysoko głowę i powiedziała „Dzisiaj będzie pani w Dzienniku, jak pani czesała wielką Iłłakowiczównę”.   Nazwisko powiedziała wolno i dobitnie. Tylko tę jedną jej wypowiedź zmieniłam, stosując się do zaleceń, by nie używać jej nazwiska.   Starając się zachować sens jej wypowiedzi ujęłam to tak; „Dzisiaj będzie pani w dzienniku, jak pani czesała wielką poetkę”.   Nazwisko powiedziała wolno i dobitnie. Urwałam też jej wypowiedź, w myśl zaleceń by nikogo nie urazić, kiedy mówiła; „Mam też opiekunki, nawet dwie, z urzędu –  dodała –  ale pani wie...   Pod trzykropkiem ukryte były słowa –  ale pani wie”, co znaczy taka płatna opieka”.   Były to jednak słowa ważne. Jeszcze kilka mniej ważnych uników, by nie użyć jej nazwiska, kilka niedopowiedzeń, pominięć słów, jak słowa opiekunki, kiedy powiedziała mi, że nie mam już przychodzić „Ale paczkę może pani przynieść” i dalej o sobie „Nie przyniosłam nic, żadnej paczki, nawet pęczka kwiatków.   Żałuję. ”
Dużo później, po napisaniu, jak mi się zdawało wszystkiego, każdego jej słowa, kiedy opowiadanie o niej było już wydrukowane, zaczęły mi się przypominać różne, nie zapisane urywki tych rozmów, na pewno mniej ważne, ale jednak.
Przy pierwszym spotkaniu, zapytana co ostatnio czytałam Iłłakowiczówny, odpowiedziałam, że „Obrazy Imion”.   Wtedy ona.
–  Eęę, najgorsze –  ale zaraz zapytała z ciekawością.
–  A jakie jest pani imię?
Powiedziałam, że Wanda.
–  Wanda –  zastanawiała się –  A czy chociaż było trafne? Jak pani je znajduje? Zobaczę w domu po powrocie, bo nie pamiętam.   A jak inne?
–  Męża imię Jan.   Jan, lub Jaś.   Oba coś z niego mają –  odpowiedziałam z uśmiechem.
–  A spod jakiego jest pani znaku?
–  Ja, spod Lwa –  odpowiedziałam z niespodziewaną, leciutką nutką dumy.
–  Spod Lwa? –  aż przystanęła z wrażenia –  Ja też jestem spod Lwa. To pięknie. To wspaniale. Tylko Lew może Lwa zrozumieć.  To są  zwierzęta królewskie. Daleko pani zajdzie. Mówię to pani –  odetchnęła głęboko –  teraz już wiem, że będziemy przyjaciółmi.   Proszę przyjść do mnie, ale na pewno, pani nigdy nie będzie makolągwą. Pani będzie przyjacielem.
Nie wiedziałam co znaczy być makolągwą, więc uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam
–  Ja choć jestem Lwem, nie należę do ludzi przebojowych, a już całkiem trudno załatwiam coś dla siebie.
Potem mówiłyśmy o pisaniu, o jej wierszach, kiedy zapytała o moje i czy drukuję, powiedziałam, że to jest bardzo trudne.   Wtedy ona.
–  To zrozumiałe –  i zaraz potem –  przyjdzie pani do mnie.   Ja pani pomogę.
Nie wzięłam tego poważnie, ale ona ciągnęła dalej.
–  Jest taki młody człowiek, poeta, bardzo życzliwy i bardzo mi oddany.   Poproszę go, żeby pani pomógł.   On to dla mnie zrobi.
I zaraz nowe pytanie.
–  A może zna Pani Ratajczaka? Słyszała Pani o nim?
Tak się składało, że już go znałam.   To on z wielką życzliwością przyjął moje wiersze do radia, gdzie wtedy pracował i dał na antenę razem z wierszami Heleny Gordziej, Tadeusza Żukowskiego i Stanisława Neumerta.
Powiedziałam jej to.   Ucieszyło ją to bardzo i wtedy właśnie zaczęła mnie usilnie prosić, bym jej jakiś swój wiersz, lub choćby urywek powiedziała.
Zgodziłam się, dla świętego spokoju i powiedziałam jej najkrótszy z możliwych p. t.   R o z s t a n i a

Prawdziwe rozstania
To nie te chwile
Kiedy się żegnamy
Lecz kiedy czekamy
Daremnie ...  

Wiersz ten okazał się bardzo symptomatyczny, bo kiedyś, później i ona czekała daremnie.   Teraz, kiedy skończyłam, zapytała zdziwiona.
–  Daremnie? Ależ dlaczego daremnie?
–  Bo według mnie, dopiero wtedy rozstanie jest prawdziwe, staje się faktem.
Umilkła i zamyśliła się.   Żeby rozwiać jej zadumę, dodałam.
–  Krótki prawda?
–  Dobry –  powiedziała wolno –  Krótkie, zwięzłe wiersze są najtrudniejsze i wiele mówiące.   Ja też próbowałam ...   właściwie teraz, ostatnio, piszę właśnie takie krótkie wiersze, ale nie pokazuję ich nikomu, chowam je.   Teraz nie czas na nie.   Może kiedyś ...   po mojej śmierci?
–  Ale dlaczego? –  zapytałam.
–  Jest kilka przyczyn –  urwała krótko.
Później przytoczyła wers swojego wiersza –  „Gdy wytryśnie źródło Napiją się wszyscy”. Powiedziałam z radością, że czytałam go jako motto w jakiejś książce.
–  W jakiej? –  zainteresowała się.   Powinnam była o tym wiedzieć.   Czy książka choć wartościowa?
Powiedziałam jej, że bardzo, bo skojarzyłam ją, chyba mylnie, z „Odkopać Źródło”.
W prawdziwe zakłopotanie wprawiła mnie, kiedy mówiąc mi w wielkiej tajemnicy, że właśnie poszła zrobić zapis dla bliskiego jej młodego człowieka, „bo chciałabym żeby i on coś po mnie miał”, zaczęła mnie usilnie prosić, żebym do niej przyszła, bo chce mi coś przekazać
–  Chciałabym dać pani kilka rzeczy, żeby je pani zabrała do siebie, ale o tym też nikt nie mógłby wiedzieć.
Zaoponowałam gwałtownie.
–  Nie, proszę pani. Ja nie mogłabym tego zrobić.
–  Mogłaby pani –  powiedziała stanowczo –  Ja jestem zupełnie sama, nie mam swojej rodziny, kogoś bliskiego, nie mam też oddanego przyjaciela,  pani mogłaby nim być.
Próbowałam jej przerwać, ale ona w jakimś wielkim pośpiechu ciągnęła swoje.   Wreszcie powiedziałam.
–  Ależ, jeśli pani wyda coś ze swego domu, to będzie zaraz zauważone i będzie gniew.
–  Nie –  odpowiedziała –  to są moje rzeczy osobiste, prywatne, które dobrze ukryłam.   Są tam moje Książeczki Oszczędnościowe i kilka moich drobiazgów. Ukryłam je dobrze –  powtórzyła –  są to rzeczy wyłącznie moje.
–    Ukryła je pani? We wspólnym mieszkaniu? –  zdziwiłam się.
–  Tak.   Powiem pani, gdzie je ukryłam –  przechyliła ku mnie twarz –  Ukryłam je w materacu.
–  W materacu? –  zdziwiłam się znowu –  przecież, kiedy opiekunki pani ścielą łóżko, to mogą to odkryć.
–  Nie –  powiedziała z pewnością siebie –  bo ja już nie schodzę z łóżka.
Zdziwiło mnie to bardzo, bo przecież była w tej chwili tu, na ulicy, a więc w domu chyba też chodzi.
Teraz po latach mówię o wszystkim tak lekko, ponieważ myślę, że jej tajemnice, dawno już nie są tajemnicami, a więc i mnie nie obowiązują. Pominęłam też, w moim poprzednim  opowiadaniu, bardzo zabawną scenę z zegarem; Kiedy byłam u niej z wizytą, w pewnej chwili zaczęła wskazywać i wyliczać znajdujące się w pokoju przedmioty, jak stół, okno, zegar.
–  Tam jest zegar –  powiedziała, wskazując na przeciwległą ścianę.
–  Tak. Tam jest zegar.
–  Stojący –  uzupełniła.
–  Nie. Chodzący – sprostowałam.
–  Wiem, że chodzący, ale stojący, ponieważ stoi na podłodze.
–  Nie. To nie jest zegar stojący, tylko wiszący, ponieważ wisi na ścianie.
–  Wisi?! Na ścianie?! To niemożliwe!
Po chwili zapytała niepewnie.
–  To jaki on jest duży? Jak on wygląda?
–  To taki zegar skrzynkowy, dość duży, około półtora metra wysoki, z tarczą podobną jak w zegarach stojących i podobnie wygląda –  opisałam dość skrupulatnie przedmiot naszego, niespodziewanego sporu.
Milczała przez dłuższą chwilę, a potem powiedziała gorzko.
–  Więc już go zabrały ...  
Ale już po chwili dodała.
–  Zresztą mi on i tak nie był już potrzebny.
Przy naszym pierwszym spotkaniu, wzruszyły mnie bardzo jej słowa o Poznaniu, gdy zacytowała mi fragment swego wiersza Odejść w tło.   Mówiła, że to jej ostatni wiersz , czy może tylko ostatnio drukowany? Na co ja jej powiedziałam, że nigdy nie wiadomo, który wiersz jest ostatni.
–  Wiadomo –  powiedziała –  wiadomo, kiedy czas odejść w tło ...  
Zaraz potem dodała z wielkim żalem.
–  Chciałabym leżeć tu, w Poznaniu, bo zżyłam się z tymi ludźmi i z tym miastem, ale oni na pewno pochowają mnie w Warszawie, bo tam mam już miejsce.   Obok młodej poetki.   Nie wiem czy było to potrzebne...
Wyraźnie posmutniała.   Ja też, ale ona już po chwili kończyła swoją myśl.
–  Zresztą ja i tak tu zostanę.   Zostanę tu na zawsze, w tle tego miasta, w tle mojej ulicy...  
Wierzyła w to.   Mówiła o tym z największym przekonaniem, z całą pewnością siebie, właściwą jej naturze.
I ja w to wierzę.
Przeczytałam kiedyś, jakiś artykuł o Iłłakowiczównie, już po jej śmierci, w którym autor dowodził, że K. Iłłakowiczówna była, mimo swej dumy, bardzo skromną osobą, ponieważ świadczą o tym słowa jej wiersza, że wystarcza jej skromna rola pozostawania w tle. Chciałam z nim polemizować. Według tego, co sama mówiła, dla niej, odejście w tło, nie oznaczało wcale pozostawania na uboczu, na jakimś dalszym planie, zaledwie w tle, lecz pozostanie na zawsze w tle tego miasta, w pamięci ludzi, w pejzażu swojej ulicy, nawet po przymusowym stąd odejściu.
Odeszła na zawsze 16 lutego 1983 r.
Ja byłam u niej z wizytą w lutym 1982 r.   Dokładnie rok przed jej śmiercią, ale jeszcze w marcu otrzymałam od niej, podczas pobytu w sanatorium w Szczawnie, kartkę z pozdrowieniami.   Potem, widziałam ją tylko we śnie,  (w którym przyszła mnie pożegnać).
Żałuję, że nie dowiedziałam się nigdy, kim był młody człowiek któremu, pokonując wszelkie trudności, poszła w tajemnicy przed wszystkimi, uczynić zapis u notariusza „aby i on coś po mnie miał”, jak powiedziała.   Wspominała o prawie autorskim, o prawie do wydania jej dzieł, ale nie wiem, czy o to chodziło.   Nie wiadomo czy w ogóle dowiedział się o zapisie. Nie wiem również, czy odnaleziono jej „drobiazgi” osobiste i Książeczki Oszczędnościowe, które tak skrzętnie ukryła w materacu.   Czy odnaleziono jej ostatnie, krótkie wiersze, nie pokazywane, jak mówiła, nikomu, bo wtedy nie był na nie jeszcze czas. (Nie wiem też co znaczyły jej słowa, że powinnam pomagać ludziom, bo mam wielką siłę...?)

 

W takim świecie

Gdzie przyjaźnie

- bez przyjaźni

gdzie kochanie

- bez milości

gdzie słowa

- bez prawdy

w Takim świecie

przyszło mi żyć

a ja ciągle

się dziwię

i nadal

na coś czekam

 

 

Pusty dzień

 

Jak trudno zasnąć

po dniu

po którym tylko

myśli

 

rozkołatane

 

jak kości

które

nie zostały

rzucone

 

 

Na moim niebie

 

To ty

zapaliłeś gwiazdy

na moim niebie

 

a gdy rozgorzały

 

ciebie już

przy mnie

nie było