Suszek Maciej
Suszek Maciej
28 lipca 2010 zmarł nasz kolega, ceniony pisarz, dziennikarz, wiceprezes Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich Maciej Antoni Suszek
Uroczystości żałobne rozpoczną się w dniu 4 sierpnia (środa) o godz. 14.00 w Kościele Parafialnym p.w. Św. Wawrzyńca w Biedrusku; pogrzeb na miejscowym cmentarzu.
Maciej Antoni Suszek urodził się w czerwcu 1944 roku w Warszawie. Jego ojciec, Władysław, był dziennikarzem. Poszukiwany przez Urząd Bezpieczeństwa ukrywał się, a rodzina była poddawana wielu szykanom, od częstych rewizji po eksmisje, w konsekwencji wraz z matką, dziadkiem – posłem na Sejm II RP i dwojgiem młodszego rodzeństwa, żyli stale „w drodze”. Maciej Suszek dzieciństwo spędził kolejno w Gnieźnie, Poroninie, Grodzisku i Nowym Sączu, gdzie zrobił maturę. W 1963 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu. W 1966 roku wcielony do wojska, został zawodowym żołnierzem. Po odejściu z armii, w połowie lat osiemdziesiątych, będąc rezerwistą - oficerem WP rozpoczął pracę jako dziennikarz, m.in. w tygodniku „Miliarder”, później „Fortuna” oraz w miesięczniku „Business Polonia”, którego był redaktorem naczelnym. Debiutował w 1982 roku opowiadaniem „Iza”. Dotychczas ukazało się osiem jego książek: „Wiatr” – (Wrocław 1998), „Bazylek”(Wrocław 1990), „Babie Lato” - (Częstochowa 1990), „Plac bez Boga” - (Warszawa 1991) , „Laluś” - (Poznań 1992), „Wszystkie ryby Jacha” - (Poznań, 2004) oraz „Firma” - ( Poznań, 2007). Gotowa do wydania powieść „Szczeniak”, której fragmenty były i są nadal drukowane na łamach szeregu pism literackich, oraz zbiór satyr politycznych pod wspólnym tytułem „Z życia zwierząt”. Laureat wielu konkursów, jego proza jest zamieszczana w szeregu antologiach. W 2008 roku został doradcą sekretarza stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Od kwietnia 2008 roku był wiceprezesem Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Mieszkał w Biedrusku koło Poznania.
Zmarł 28 lipca 2010 roku.
Litera obskura
T O A L E T A
- Piękny dzień – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Idący krok za mną menel chrząknął, a potem splunął gdzieś w bok.
- Te! Uważaj Człowieku , bo jak mnie oplujesz to ci nie pomoże żadne ”zmiłuj”! - ostrzegłem i spojrzałem na niego z boku. Brudna, seledynowa kurtka już dawno straciła kolor, a liczne dziury na rękawach i łokciach, poprzeczne rozcięcia na kolanach starych „teksasów” kwalifikowały odzież Menela prosto do śmietnika. Nawiasem mówiąc sam Menel także wyglądał, jakby nocował w śmietniku. Świadczyły o tym tu i ówdzie przylepione skorupki jajek, i szopa zmierzwionych włosów ze sterczącymi jak druty, pozlepianymi szaro – siwymi kosmykami . Szedł rozkołysanym krokiem, szerokim chodnikiem Świętego Marcina, kołysząc foliową torbą z wizerunkiem mężczyzny w smokingu. Wytworną postać odbiła szyba wystawowa. Menel zwolnił. Między skórzanymi fotelami wypełniającymi wnętrze , w wysokich lustrach umieszczonych na ścianie wewnątrz salonu fryzjerskiego, odbijała się szopa siwawych, niechlujnych włosów. Menel wyjął z kieszeni metalowy grzebień i próbował je rozczesać, krzywiąc się z bólu po każdym przeciągnięciu grzebieniem. Nieogolona twarz odbita w dalekim lustrze grymasem bólu reagowała na szarpnięcia, przy pomocy których wyrywał z włosów lśniący stalą grzebień. Po którymś z kolei użyciu grzebienia przerwał czesanie i zainteresował się zarostem na policzkach. Przesunął palcami po sino srebrnej szczecinie i wykrzywiając twarz, próbował przyjrzeć się zarostowi zbliżając twarz do szyby wystawowej salonu. Krzywił się przy tym, wybrzuszał policzki od wewnątrz, językiem, na zmianę, raz jeden, raz drugi. Rozejrzał się dookoła, dłużej zatrzymując wzrok na tryskającej obok fontannie, pochylił się , wsadził dłonie do wody i zmoczył policzki. Raz jeszcze przejechał palcami po zaroście, skrzywił się i podniósł leżącą na szerokim, betonowym obrzeżu fontanny, plastikową torbę. Wyjął z niej garść kolorowych, niewielkich przedmiotów. Z daleka nie mogłem ich rozpoznać , ale znajome kształty budziły znane skojarzenia. Dopiero kiedy jeden z nich ujął w charakterystyczny sposób, rozpoznałem maszynki do golenia. Zwykłe pomarańczowe lub żółte „jednorazówki”, których setki walają się obok śmietników na każdym osiedlu. Będzie się golił?! – przyszło mi do głowy. Tutaj? W szybie wystawowej? Nie! Widzi siebie przecież w lustrze wis a wis wystawy – zobaczyłem jak „ na sucho” przymierza golarkę do policzka. Teraz powinien wyjąć krem lub piankę do golenia. Tymczasem na nic takiego się nie zanosiło. Zobaczyłem, jak umoczył palec w wiszącym mu u nosa sopelku , delikatnie roztarł smark na policzku i pociągnął maszynką. Chyba go zaszczypało, bo wykrzywił śmiesznie usta, ale golił się nadal, sprawdzając palcem gładkość ogolonych miejsc. Był wyraźnie niezadowolony. Pomyślał przez chwilę, a później podstawił pod nos palec i smarknął na niego, szybko rozsmarowując galaretowatą masę po brodzie i szyi pod dolną szczęką. Tym razem golarka poruszała się znacznie szybciej. Powtórzył dwa razy proces „namydlania” , próbował później jeszcze raz , ale bez skutku. W nosie było pusto. Ciekawy byłem co też wymyśli, żeby dokończyć „toalety”. Co pewien czas obok przechodzili podobni do niego menele, niektórzy nawet witali się z nim zdawkowym „cześć”, kilku zapytało o pieniądze, wywołując gwałtowne wzruszanie ramion. Czyżby…
Tak! Menel zaczepił chudzielca z wielką, siwą brodą. Przez chwilę opowiadał mu coś, a później bez skutku próbował nasmarkać sobie na palec, drugą ręką przesuwając golarką po zaroście. Brodaty skinął głową, chwycił nadgarstek Menela, podstawił sobie pod nos i dmuchnął aż się rozległo. Gruba warstwa śluzu pokryła dłoń. Menel skinął głową w podzięce i dokładnie posmarował nią policzki i brodę, a później raz przy razie ogolił twarz. Brodacz jeszcze raz smarknął, tym razem na swój palec i posmarował nim policzki menela, który mruczał coś w podzięce. Po skończonej operacji Menel dokładnie umył się w fontannie, wiele razy zmywając resztę smarków z twarzy i rąk. Brodacz umył dłonie i wytarł je o skraj kurtki Menela, potem zgodnie ruszyli w stronę Śródmieścia. Na betonowym obrzeżu tryskającej fontanny widniały rozrzucone, zużyte golarki. Pociemniało. Zanosiło się na deszcz.
P R Z Y S T A N E K
Zimno jakoś się zrobiło. Wprawdzie rano też padał deszcz, ale było znacznie cieplej. Ta cholerna, paskudna wilgoć wciska się wszędzie. Niby tylko mżawka, a dokuczliwa. Pod kurtkę powinienem założyć sweter. Dobrze, że udało mi się wejść pod daszek. Muszę się wcisnąć głębiej, samochody rozpryskują kałuże i można oberwać strugą brudnej wody. Pewnie stanowimy osobliwy widok. Zbity tłumek tkwiący bez ruchu pod daszkiem przystanku. Śmieszny widok dla tych, którzy nie muszą czekać na tramwaje. Szczególnie wesoły widok dla właścicieli samochodów. Fajny widok na przykład z okna tego „mercedesa”. Facet patrzy na mnie i niby się nie śmieje, ale w duszy pewnie kwiczy z radości. Grzeczny. Jak tylko zmieni się światło i ruszy, z pewnością wybuchnie śmiechem, łokciem da kuksańca siedzącej obok niego dziewczynie, pokaże nas wzrokiem albo ruchem brody i powie śmiejąc się głośno:
- Wiesz, żal mi tych dupków co nie potrafią kombinować...
Bzdura. Pewnie nawet mnie nie zauważa. Patrzy na mnie, wcale na mnie
nie patrząc. Czy będzie mnie kiedyś stać na samochód? Oczywiście, że nie. W totka też nie wygram. Jestem skazany na tramwaje. Mam wyrok – dożywocie w tramwajach i autobusach. Całe życie pod daszkiem przystanku. Pod daszkami różnych przystanków. Dożywocie w oczekiwaniu na różne numery, różnych tramwajów i różnych autobusów. Czekać, czekając. Ciężka cholera, ciągle nic nie nadjeżdża. Za to nieprzyjemnie pachnie. Właściwie to wcale nie pachnie, tylko po prostu śmierdzi. No, po prostu śmierdzi sobie. Niczym szczególnym, zwyczajnie coś czuć. Podczas deszczu ludzie śmierdzą. Czuć nas. Każdego inaczej. Ciekawe w jaki sposób, czym ja im śmierdzę. Czuć nas wtedy, kiedy na coś czekamy. Ci tutaj na dodatek gadają. Jeden przez drugiego. Nawet jak nic nie mówią, to też gadają żeby zabić śmierdzącą nudę czekania. Ciekawe co by powiedział Marek Garbala, gdybym zaryzykował zwierzenie mu się, że sobie kiedyś stałem na przystanku, czekałem na tramwaj i nic do nikogo nie mówiąc gadałem sobie ile wlezie. Pewnie spojrzałby na mnie znad okularów, po swojemu, z ukosa, powiedziałby to swoje – „na Boga!” z wyczuwalną przyganą w głosie, i może jeszcze wzruszyłby ramionami. Marek...
Boże kochany, odwróć ze się człowieku, chuchaj w inną stronę! Przecież chyba wiesz, że jesteś diabetykiem! Powinny być specjalne przystanki dla cukrzyków. Specjalnie oznaczone. Wiem, wiem, kiepski dowcip. Swoją drogą muszę się od niego odsunąć.
Jesteś ładna. Jesteś bardzo ładna wysoka blondynko. Przyjemnie na ciebie ukradkiem spoglądać. Popatrzeć sobie i puścić wodze wyobraźni. Spokojnie, kochany! Nic z tego. No, może tylko jeszcze jedno spojrzenie. Dyskretne. Dobra, jeszcze jedno, ale to już ostatnie. Na pewno zauważyła, że jej się przyglądam. To jakoś tak... Jakoś dziwnie, jakoś głupio przyglądać się komuś, szczególnie wtedy, kiedy ci się podoba i w dodatku stoi tuż obok ciebie. Nawet wtedy, kiedy się wspólnie czeka. Dzisiaj środa. Mój szczęśliwy dzień. Za chińskiego boga nie przyznałbym się nikomu, że wierzę w takie głupoty. A wierzę. To pewnie bzdura, ale coś w tym musi być. Mój szczęśliwy dzień... Wierzę w to, bo każdy musi mieć swój szczęśliwy dzień, nie można mieć wszystkich dni pechowych, albo byle jakich. Któryś z nich musi być szczęśliwy. Moim szczęśliwym dniem jest środa. Wyczytałem to w jakimś horoskopie i uwierzyłem. Może by tak zadzwonić do Magdy? E, głupi pomysł. To już skończone. I nawet najszczęśliwsza środa nic tu nie pomoże. Przymykam oczy i widzę pociągłą, opaloną twarz Magdy, lekko skośne oczy i zmarszczone czoło:
- A więc to co nas łączy... łączyło, to był tylko seks? - jej głos drży leciutko, ledwo dostrzegalnie. Swoją drogą szkoda. To skończyło się stanowczo za szybko.
Nie wszyscy stoją. Niektórzy czekają na siedząco. Starsi. Na przykład tamta para. Siedzą przytuleni do siebie i ręce mają opuszczone bezwładnie między kolana. To znaczy on ma opuszczone ręce. Ona swoje trzyma pewnie na spódnicy, wnętrzami odwrócone lekko ku górze. Ma na głowie stary, zniszczony, foliowy kapturek, pewnie związany pod brodą. Nie widzę, bo siedzą tyłem do mnie. I zasłaniają ich stojący. Ciekawe o czym mogą rozmawiać? Bo przecież rozmawiają. Jego głowa z przylizanymi do czaszki, rzadkimi włosami, ma barwę popiołu. Muszę się dostać bliżej. Delikatnie napierając na stojących, utorować sobie drogę do tych dwojga. Posłuchać o czym rozmawiają. Nie – podsłuchać, ale – posłuchać. To wielka różnica. Posłuchać brzmi bardziej elegancko. Dać im posłuchanie. Naciskam trochę mocniej. No dalej, rusz że się człowieku! O tak! Dobrze!
Słychać. Rzeczywiście rozmawiają. On coś mówi. Nie można zrozumieć słów, ale na pewno coś mówi. Muszę podejść jeszcze bliżej. Zupełnie blisko. Zobaczyć ich twarze. No dalej! Jeszcze trochę do przodu. Nareszcie. Teraz będę mógł im się przyjrzeć. Nie, nie od razu i koniecznie bardzo powoli. Starzy ludzie są nieufni. Mogę ich przestraszyć swoją ciekawością i wówczas zamilkną. On mówi coś przez cały czas. Nie rozróżniam słów, ale w uszach dzwoni dziwnie jękliwa barwa jego głosu. O coś prosi. Prosi przejmująco, aż dłonie w kieszeniach same zaciskają mi się w pięści. Prosi zwracając się do niej. Ją prosi. Nie chcę wiedzieć o co, ale chyba jest to coś szalenie ważnego. Coś dla niego najważniejszego. To nie może być jakiś tam, zwykły, codzienny problemik. Jego głos fascynuje i przyzywa wspomnienia. Niedobre.
Ludzie na przystanku przycichli. Zupełnie, jakby tę swoją cichą prośbą stary człowiek zwracał się do nich. Jakby zmuszał ich do słuchania. Rozglądam się i widzę, że to nieprawda. To tylko ja, w jakiś dziwny sposób nie słyszę innych rozmów. Nie docierają do mnie. W uszach brzmi tylko płaczliwy, trochę chropowaty i ciągle powtarzający tę samą, nie zrozumiałą dla mnie kwestię, głos starego człowieka. Patrzę na niego. Ma załzawione oczy, dwie głębokie bruzdy od nosa do brody, zaciętą przy goleniu, pomarszczoną skórę policzka i dłonie bezwładnie zwisające między kolanami. Na moment ogarnia mnie strach. Czy ja też za... no, po pewnym czasie, będę tak wyglądał? To… Boże!
Kobieta przechyla w jego stronę pergaminową twarz. Chyba go nie rozumie. Ma pytanie w małych oczach okolonych siecią gęstych zmarszczek. Jej dłonie spoczywają na kolanach, wnętrzami lekko zwrócone ku górze. Ma głębokie pęknięcia w zrogowaciałych opuszkach palców, połamane paznokcie i czerń ziemi wsiąkłą głęboko pod skórę.
Stary powtarza swoją prośbę. Jego głos staje się jeszcze bardziej przejmujący. Dreszcz przebiega mi po plecach. Niech już wreszcie coś nadjedzie, dłużej nie potrafię tego słuchać. Boże, żeby tylko nie mówił głośniej, żebym tylko nie został wspólnikiem wiedzy o krzywdzie starego człowieka. Jego dłonie z sękatymi palcami, mocne dłonie, jeszcze mocne dłonie, zwisają między kolanami w zupełnym bezruchu. Zupełnie jakby spały. Zagapiłem się na te jego ręce, a przecież on wciąż mówi. Teraz wprost do ucha pochylonej kobiecie, która wreszcie rozumie o co chodzi. Uśmiecha się z ulgą, prostuje plecy i z czułością, której nie mogłem się spodziewać, a która wpycha mi serce do gardła, bardzo delikatnie, niemal pieszczotliwie, poprawia mu zagięty pod spód i uwierający go pewnie kołnierzyk koszuli. Jej skamieniałe palce, powoli i niezdarnie prostują róg czystego, flanelowego kołnierzyka. Czy jej palce, dotykając go, cokolwiek czują? Czy czują choćby odrobinę ciepła skóry na szyi? Chociaż jeden, albo dwa z tych niespełna trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza, dzięki którym żyje każdy z nas?
Dłonie starego ożywają. Drżą i unoszą się odrobinę. Sękate palce miękko dotykają kolan kobiety. Ona uśmiecha się samymi oczami i niespodziewanie, odwrotną, zewnętrzną, ciepłą stroną dłoni dotyka ostrożnie policzka mężczyzny. Stary krzywi się i mówi coś do niej i znowu nie rozróżniam słów, tylko to przejmujące, proszące brzmienie głosu. I znowu jej palce poprawiają flanelowy kołnierzyk. Stary kiwa dłonią z wyraźną ulgą, jego dłoń, jeszcze raz, w podzięce dotyka jej kolan. Odwraca głowę. Patrzy wzdłuż ulicy. Daleko, na moście pojawia się pudło tramwaju. Nagle wszystko normalnieje. Oglądam parę starych ludzi i nie widzę w nich nic osobliwego. On schyla się i wyjmuje spod ławki paczkę zawiniętą w szary papier. Ona wstaje i ruchem szczęki poprawia zawiązany pod brodą plastikowy czepek. Ożywienie pod daszkiem przystanku natychmiast zmienia całą grupę. Jesteśmy uśmiechnięci, oddychamy głęboko, chwytamy te swoje teczki i torby, jesteśmy... niecierpliwie przestępujemy z nogi na nogę, odruchowo poprawiamy włosy, kołnierze kurtek, wychodzimy spod wiaty na otwartą przestrzeń i nawet mżawka nie wydaje się już taka obrzydliwa. Pudło tramwaju staje się coraz większe. Niestety, to siódemka. Musze jeszcze poczekać. Siadam na miejscu zwolnionym przez parę starych ludzi.
"Firma
Opowieści różnych ludzi"
autor: Maciej Antoni Suszek