Gałęzewska-Krasińska Elżbieta
Gałęzewska-Krasińska Elżbieta
Elżbieta Gałęzewska-Krasińska
wiersz
dymem wydobywa się
z wnętrza
widziałam sroki siadające na kominach
w mroźne poranki
grzały skrzydła
a on jest i już go nie ma
może snuje się po dachach
może być jednym wersem
prosto
w górę
przechwycony przez Boga
x x x
na krawędzi wanny usiadłam
zupełnie naga
jak na ostatniej linijce wiersza
x x x
ja bym się tak do słów nie przyzwyczajała
są tylko środkiem wyrazu
plecakiem naszej pamięci
ewoluują opalizują rodzą się i umierają
a te wszystkie modyfikacje genetyczne
źródłosłowie
zabawy na żywym organizmie
wiersza
sto-noga
sto-słowia w formalinie
hibernacja
zamknięta za lustrem ściany
w której odbite słońce
atakuje przechodniów upałem
otulona kocem z polaru
samotnieję
przy włączonej klimatyzacji
przekładam myśl na znaki klawiatury laptopa
skupiam rozbiegane litery w źrenicy kursora
czas zaskoczył następny dzień
x x x
przecież nie wiem dzisiaj
w którym miejscu i kiedy
utworzy się zmarszczka
którą się zachwycisz
a może rana nie do dotknięcia
x x x
gramy w tej samej drużynie
piłką
przekrojoną
na pół
ja podaję tobie
ty podajesz mi
coś nie do uchwycenia
x x x
na ile wierzysz
na tyle stawiasz
na ile kochasz
na tyle wierzysz
skąd przychodzimy dokąd idziemy
nie oczekujcie ode mnie zbyt wiele
może wtedy
sprostam zadaniu
nie oczekuję od was zbyt wiele
między wierszami
rozpoznaję twarze
miłość cierpliwa jest…
…Naraz buchnął z niej jasny płomień
jakby teraz dopiero dusza Bruna uleciała
ku Niebu. Caravaggio cofnął się oślepiony
ostatnim Światłem dogasającego stosu…
Gustaw Herling – Grudziński
X X X
wiedziałam że między jasnością i cieniem
jestem
twarzą do stosu Gordano Bruno
czuję dreszcze na plecach Caravaggio
teraz wiem dlaczego z takim
niepokojem ogarniam ścianę domu
w południe pełną słońca - oczywistą
a o zachodzie jak miedź
tylko pojedyncze grudki tynku
na gładkiej powierzchni
przytrzymują kontakt ze źródłem
i
sama od siebie
odchodzę
jak prawda która we mnie stygnie
potrzebuję odwagi do następnego dnia
X X X
tyle smutku kryje się w twoim
pochyleniu
zmierzchu
jakbyś żałował
że jesteś
X X X
włączyłam wentylator
a to nasze
rozszarpane
w strzępach
leży pod ścianami
sypialni
narodziny słowa
narodziłam się w ogrodzie botanicznym
w półcieniu kwitnącego kasztanowca
trzymałaś mnie za rękę
wtedy po raz pierwszy podobno powiedziałam
mama
świeca
beze mnie byś tak długo nie płonął
topniałam przy tobie
ale żyłam
miękka wrażliwa na dotyk
zespolona z tobą
płakałam ciepłymi łzami
szkoda że nie stopiłeś mnie zupełnie
obojętna zastygłam
wypalona do pół
dobrze że nie stopiłeś mnie zupełnie
każda sekunda jest tą właściwą
na gorący dotyk zapałki
hai-ku
kwiecień kolażem
wkleił kule ałyczy
uniósł drugi brzeg
rozgrzany beton
kartonowego miasta
suszy każdą myśl
pomruki burzy
cięższa od kłody leżę
piękna i bestia
błękit rozcięty
ślad łyżwy odrzutowca
zamarzam w tlenie
sadze na śniegu
przebiśniegi na wargach
marcowy pop-art.
stoję przy oknie
drga firanka PKP
pędzę więc jestem
przemeblowanie
na zakurzonych ścianach
cienie historii
korzenie mlecza
w popękaniach chodników
rozkruszą miasta
siedzę na miedzy
w kapliczce Frasobliwy
Boże, pożal się
sonet IX
Siedzieli obok siebie - przedział drugiej klasy
w pociągu osobowym ze Szklarskiej Poręby,
oczy zamknięte, mocno zaciśnięte zęby,
z każdego ucha kabel spływał – takie czasy.
Palce ich lekko stykały się obrączkami,
przez kilka stacji nie drgnął nawet mięsień twarzy.
Otworzył oczy, syknął tak, jakby się sparzył,
wyłuskał telefon ze spodni z kieszeniami.
Wtedy ona uniosła powieki zaspane
-„czy to już Poznań... że co... słucham... nie słyszę...”
rozpoznali się, każde w swoim zasłuchane.
Stukot kół na zwrotnicach bombardował ciszę.
Nie szukali już siebie w podróży. Zaplątane
w słuchawkach poczwarki. I-podowi derwisze.
sonet XX
Jeszcze to i jeszcze tamto, jeszcze i jeszcze,
wszystko co oczy zobaczą, dotknę palcami,
i wszystko co w nas, obok i pomiędzy nami
już sama nie wiem, co w zachłanności swej zmieszczę.
Twoją piżamę bez guzika, rozmów ciszę,
głupie pretensje, że dziś wychodzę i kiedy
przyjdę. Kożuch na kubku przywarł jak ślad kredy,
więc kubek też z kożuchem w wór pamięci wpiszę.
Jeszcze tylko do Boga mam jedno pytanie
- czy jeszcze tu na ziemi, czy po drugiej stronie
zgubię to „jeszcze”, co mnie tak dogania, Panie?
Bo jeśli dasz mi uciec i poderwiesz konie,
będę mogła spokojnie zjeść pierwsze śniadanie
w podróży, może nawet w sypialnym wagonie.
upadek na ściernisko
w nieruchomym śmigle wiatraka
jaskółki i pająki łapią muchy
a on stoi jak babuszka
w brązowej sukience z gonta
rozgrzanej pachnącej pokostem
od lat uczestniczący w misterium zachodu
po śmigle jak po drabinie
schodzi dojrzała morela słońca
jeszcze zagląda w kwadratowe szybki
chowa się za chmurę
kokietuje czas przeskakując szczeble
jakby chciała popchnąć
poderwać mięsień olbrzymiej ręki
ale zmęczona upałem upada na ściernisko
i przekłuta płaszczy się
wsiąka
jestem
lekka
jak lekka może być
pozbawiona smutku łza
nieskomplikowana
jak nieskomplikowany może być
labirynt dla nitki
wolna
jak wolny może być
wiersz po wydostaniu się z komina krytyki
czysta
jak czysty może być
w atramentowej czerni śpiew słowika
piękna
jak piękny może być
zasłuchany człowiek
samotność
w zapachu wilgotnego cienia
czas zgęstniał
dąb drogowskazem
na setki lat
filar pooranej kory
po części zmurszałej
w oczodołach odłamanych
od czaszy konarów
zapisana pamięć ptasiego puchu
ciężar gniazd
coraz mniej liści
coraz więcej bruzd
narośli pomarszczonych
wokół pustego spojrzenia
paraliżem wykręcone
kikuty trwają
w rachitycznej pozie
czepiając się młodych
wyższych drzew zaskakujących
różnymi językami zieleni
jak w odbiciu lustra
tyle korony w błękicie
ile korony pod taflą ziemi
dźwiga dwa królestwa
godzi dwa żywioły
kreska Modiglianiego
miedza, co w krajobrazie jest zaledwie grubszym obrysem
pola, jak u Modiglianiego kreską każdej formy, gdy do niej
podchodzę, przygląda mi się rozetą szczawiu i mlecza,
białymi, rozkołysanymi na wietrze oczkami krwawnika.
zszywa kwadraty żółtych łubinów i błękitnego lnu. białą grykę
łączy z seledynem dojrzewającego zboża i dalej łamiąc się
zygzakiem ociera o skraj lasu, żeby asfaltowa szyna drogi ucięła ją
jak nożem. nie niszczy doskonałości pól, nie biegnie na skróty,
tak, jakby czuwała nad kształtem tego, co zasiane. zielona
od wczesnej wiosny do późnej jesieni, choć przydeptywana,
niezauważana, z przeoraną ziemią zasypia po pierwszych
przymrozkach.
chwilo trwaj
bratki w rabatkach na parapecie
tak żółte, że prawie złote.
świecą światłem odbitym.
rój cytrynków przyleciał,
a wiatr delikatnie porusza skrzydełka.
czy odfruną,
czy posiedzą chwilę w bukiecie.
db